Nie cykamy się
Rebeliantów Seleka udało się wyprosić stąd bez jednego wystrzału. W przeciwieństwie do naszych sąsiadów, u nas obeszło się bez dramatów. Ale to nie znaczy bynajmniej, że żyję w oazie pokoju – pisze z Republiki Środkowej Afryki br. Robert Wieczorek OFMCAP.
Ognisty piec
Przeczytaj również
Republika Środkowoafrykańska. Ndim – gminna wieś, północny zachód kraju, pogranicze z Czadem i Kamerunem. Jestem tu proboszczem. To jedyny region w całej, szerokiej na ćwierć Polski prefekturze, który wyszedł obronną ręką z okupacji rebeliantów Seleka (muzułmańskich agresorów kontrolujących kraj w 2013 roku). Intruzi z północy wprawdzie odeszli, lecz ludzie żyją jak na beczce prochu. Kraj porzucony na pastwę losu. Marionetkowy rząd przejściowy, armia nie istnieje, ONZ-owskie siły rozjemcze daleko, a żandarmi do takiej dziury jak nasza nie docierają. Trzeba sobie radzić samemu. Posiadanie broni domowej roboty, czy noszenie długiego noża stało się powszechnym zwyczajem. A podpitym czy naćpanym chłopakom do wywołania burdy wiele nie trzeba.
Można uciekać, można się bać…
Jadę z murarzami na budowę kaplicy po drugiej stronie wsi. Dziwne zbiegowisko ludzi przy jednym z butików. Przejeżdżając obok słyszę: "Seleka!" O co chodzi? Przecież już pół roku temu stąd uciekli. Sprawa się wyjaśnia: Jeden taki, który w tamtym czasie stacjonował w Bocaranga, został właśnie nakryty tej nocy i zamknęli go w pustym sklepie. Stąd ten tumult wokół. Z chaotycznych wyjaśnień wynika, że facet miał czelność przyjechać tutaj ze swą kochanką pohandlować na targowisku. Tymczasem ludzie z Bocaranga (40 km na południe) rozpoznali w nim dawnego oprawcę i chcą z nim wyrównać rachunki.
Z szefem samoobrony jedziemy do Pani Mer Josephine. Pojawiają się też zaraz zdeterminowani anti-balle AK (paramilitarne grupy zwalczające Seleka) z Bocaranga i żądają śmierci. Próbujemy im wyperswadować inne rozwiązanie. Nie skutkuje. Ten typ zapisał się brzydko w pamięci, bo kiedyś na barierze zatrzymał motocyklistę każąc mu płacić za wjazd do miasta. Tamten się tłumaczył, że nie ma pieniędzy. Pogroził mu, że go przeszuka, ale jak coś znajdzie, to… I faktycznie, znalazł – 1500 fcfa (ok. 3 euro). Zastrzelił go na miejscu.
Wracam z Panią Mer i jej radnymi na miejsce, choć nie bardzo wiem po co. Właśnie wywlekli gościa z zamknięcia. Sponiewierany i pokryty krwią. Ręce spuchnięte od więzów. Tłum ryczy… Ani jednej życzliwej duszy. „Fa lo! Fa lo na kwa!" ("Zabić go! Na śmierć!"). Strzępy ostatnich prób pertraktacji:
– To złoczyńca – mówię – ale nie róbcie tego samego błędu co on! Nie chcę go chronić, lecz odesłać do sądu! Inaczej jego krew spadnie na was!
Zdążę mu jeszcze zrobić zdjęcie i usiąść przy nim na chwilę:
– Chciałbym Ci pomóc, jak się nazywasz i skąd jesteś?
– Hussein z Boali… Ojcze! – łamie mu się głos – oni mnie zabiją…!
– Dość gadania! Zabieramy go! – woła szef anti-balle AK.
– Wsiadajcie na mój samochód – chcę wygrać na czasie – pojedziemy do naszej podprefektury do Ngaoundaye…
– Spadaj! – odpycha mnie – Policzymy się z nim w Bocaranga.
I pakują go na motor.
– Jadę za wami! – Rzucam im jeszcze na odjezdne. Łatwo powiedzieć – po tych wertepach toyotą nie nadążę za nimi. Nikt się nie kwapi mi towarzyszyć. Po kilometrze rezygnuję… Ostatnia szansa to dodzwonić się do kameruńskich żołnierzy stacjonujących w Bocaranga. Udało się ich uprzedzić…
Wracając do domu czuję się jak skopany pies. Czas mija – trudno się nawet modlić. Pod wieczór zajeżdża samochód wojskowy. To owi wzywani na pomoc. Wyjechali naprzeciw i przejęli skazańca z rąk oprawców.
– Gdyby udało im się dotrzeć do miasta – mówi mi komendant – nie bylibyśmy w stanie zapobiec linczowi…
Skądinąd wiem, że więzień został odesłany do Bangui i tam czeka na wyrok. A do mnie kapią Nikodemowie, dyskretni rozmówcy w cieniu mroku z usprawiedliwieniem: „Byłem tam, widziałem co się dzieje, ale nie mogłem nic zrobić”. W tłumie wtedy mówiono w lokalnym języku pana „O, jak ten tu (biały) przyjechał, to już po zawodach. Nie pozwoli nam go zabić…”. Dobijająca jest ta samotność w brnięciu pod prąd. Com przeżył, to moje.
Można też zaufać i pokonać w sobie strach
Na pierwszej stronie Interii dementi o domniemanym uwolnieniu ks. Mateusza Dziedzica. Nic z tego – fałszywy cynk. Gdy byłem u niego parę miesięcy temu opowiadał, że to anti-balle AK, a nie ci z definicji źli Seleka, obrabowali im misję. A teraz, w moje urodziny – daty więc nie zapomnę – uprowadzili go do buszu inni bandyci i siedzi tam już od 5 tygodni.
Diabli skusili mnie, by rzucić okiem na komentarze internautów. Ani jednego życzliwego – niektóre wręcz poniżej pasa, w sensie dosłownym i przenośnym. „Pojechał tam czarnym wciskać ciemnotę” – dowiaduję się prawdy, również o sobie. To taka dokładka po innym cytacie z „Afryki Nowaka”, za jednym z uczestników Sztafety śladami Kazimierza Nowaka, który po gościnie na polskiej misji w Kongo raczył stwierdzić: „misjonarzy uważam za przestępców kulturowych”.
Dziś Francja zamarła na moment w bezruchu odkrywając, że jeden z morderców syryjskich jeńców (pozujący do zdjęć z odkrytą twarzą!) zidentyfikowany został jako rodowity Bretończyk (lat 22). Tym co unicestwienie chrześcijaństwa i laicyzację uznają za uwerturę do lepszego świata, podsunę tylko wyniki francuskich statystyk: 80% młodych zwerbowanych dla dżihadu to dzieci w rodzin ateistycznych. Ja tymczasem wolę pozostać tu w Afryce Centralnej i w tym „czasie bez twarzy” powtarzać dalej: Bóg jest miłością! A gdy z Jego pomocą uda się nieco poprawić los tubylców, to może choćby kilku młodych odstąpi od złudy ucieczki do Europy (czytaj: pozostawienia kości na Saharze czy też utonięcia w Morzu Śródziemnym). Przynajmniej służby graniczne będą wdzięczne.
Kto nie zdradzi Boga, ten się uratuje.