Nasze projekty
Fot. Michal Jarmoluk z Pixabay

Jak zostać bohaterem Stadionu Narodowego?

„Zwariowałaś!”. „Bardzo możliwe” – myślę stojąc na starcie 34. Maratonu Warszawskiego. W perspektywie mam niezapomnianą wycieczkę po Warszawie, złotą polską jesień i 42 kilometry 195 metrów, które będę musiała pokonać na własnych nogach. Morze różnokolorowych koszulek na moście Poniatowskiego tworzy żywą pocztówkę, na której chciałoby się napisać: „I love Warsaw”. Pełne podziwu, czasem niedowierzania twarze kibiców. Wystrzał startera. Ruszamy w drogę, która – jak się okazuje – kryje w sobie znacznie więcej niż przysłowiowe „krew, pot i łzy”.

Reklama

10

Nie dobrze zaczynać zbyt szybko. Końcowe wyniki pokażą, że ten, kto na początku szarżuje, straci prędkość na dalszych etapach trasy. Realistyczne spojrzenie na siebie bardzo się przydaje: nie mam nóg jak zawodnicy z Kenii ani płuc jak olimpijczycy, a jednak mogę biec i czerpać z tego radość. Okrążamy gmach Opery Narodowej. Młoda para robi sobie sesję zdjęciową na placu Piłsudskiego. Ależ będą mieli wspomnienia! Oprócz tupotu ludzkich stóp, z którym nie może równać się najbardziej żywiołowy taniec weselnych gości, mogą posłuchać „sto lat” w wykonaniu nieprofesjonalnego chóru maratończyków in spe. Przy jednym z kościołów stoją ludzie, którzy właśnie wyszli z porannej Mszy. Nie mogą przejść przez jezdnię, bo maraton skutecznie paraliżuje ruch na warszawskich ulicach.

Starszy pan pyta ile to dokładnie kilometrów i słysząc odpowiedź łapie się za głowę. Uśmiechy i owacje przechodniów wyrażają podziw, że starczyło nam odwagi, aby zaryzykować i zmierzyć się z taką odległością. Jak widać nie brakuje okazji, aby biegacze mogli skupić swą uwagę na sprawach bardziej przyziemnych niż baloniki pacemaker’ów wyznaczające przewidywany czas ukończenia biegu. Bo mało kto myśli o mecie na dziesiątym kilometrze. Nie można się do niej za bardzo spieszyć, jako że jedno z najważniejszych przykazań długodystansowca mówi o tym, aby biec własnym tempem, według możliwości swojego organizmu. Nie warto się na niej zbytnio koncentrować, bo wtedy ucieka cała radość z małych rzeczy, których pełno po drodze. Jednak każdy ma konkretny cel i wymarzony czas, bo takiej konkurencji jak maraton nie rozpoczyna się bez koncepcji. Ja także mam swój styl: spieszę się powoli, podziwiam stolicę w jesiennych barwach i nie ignoruję więc punktów odżywczych, ponieważ każdy z nich jest po to, aby pomóc mi w pobiciu życiowego rekordu.

Reklama

Dla wielu już w połowie zaczyna się kryzys. Do startu i mety jest stąd tak samo daleko. Zespoły muzyczne doskonale o tym wiedzą i dodają nam otuchy grą na bębnach i perkusji. Niektórzy biegacze biją brawo, inni próbują tańczyć, choć taniec w biegu zostałby z pewnością nisko oceniony przez jury popularnych programów rozrywkowych. Jednak nasza publiczność utwierdza nas w przekonaniu, że, mimo obowiązujących trendów, my także mamy talent. Wsparcie przychodzi z każdej strony. Kładki nad jezdniami ozdobiono bannerami: „Warszawa pozdrawia biegaczy. Do zobaczenia na mecie!”. Jeden z kibiców napisał na swoim transparencie, że „Chuck Norris nigdy nie przebiegł Maratonu Warszawskiego”, a „Dacie radę!” odmienia się na wszelkie możliwe sposoby.

Do kibicowania dołączyły się także dzieciaki ze szkół podstawowych, których inwencja twórcza nie znała granic. Ludowe stroje i Ko ko Euro spoko w wersji dla biegaczy to tylko jedna z wielu atrakcji, jakie przygotowały. Jednak nie ma to jak wsparcie przyjaciół. Tuż przed połową trasy dołącza do mnie znajomy i kilka kilometrów biegnie razem ze mną. „Masz bardzo dobry czas” – mówi. To dla mnie cenna informacja, bo jako lekkoatletka-amatorka nie patrzę na zegarek, lecz wyznaję starą dobrą zasadę, że „szczęśliwi czasu nie liczą”. „Ale nie leć tak szybko, żebyś potem nie straciła prędkości” – radzi. I czasem warto posłuchać rad osoby bardziej doświadczonej, by nie dać się zwieść optymizmowi, który ma czasem zbyt wiele wspólnego z naiwnością. Mijamy kolejny punkt odżywczy. A że dostałam w prezencie dodatkową parę rąk, mogę wypić podwójną porcję napoju izotonicznego. Krótka rozmowa to miłe urozmaicenie długiej trasy. Jednak najcenniejsza jest wiara w to, że dobiegnę do mety i to stwierdzenie: „Jesteś wielka”, chociaż uwarunkowania fizjologiczne zdają się temu przeczyć.

30

Reklama

O trzydziestym kilometrze maratonu pisał w swojej powieści Stefano Redaelli. Tytułowy trzydziesty kilometr jest punktem krytycznym, kiedy człowiek dociera do granicy wytrzymałości. I sporo w tym prawdy, bo na tym etapie trasy kończy się rekreacyjne bieganie, a rozpoczyna się zmaganie ze sobą samym. Pojawia się bunt przeciwko bolącym nogom, plecom, które upominają się o odpoczynek i odbierają przyjemność biegania. Jednak dystans maratoński to nie poranny jogging. To musi kosztować. Na niekończącej się Puławskiej wyraźnie widać, jak wiele płaci się za decyzję o starcie w takich zawodach. Niektórzy przechodzą z biegu do marszu lub spaceru. Na trawniku odbywa się reanimacja biegaczki, która straciła przytomność. Do karetki zaczyna ustawiać się kolejka. Ktoś siada na przystanku autobusowym i ogląda bieg z tej perspektywy. „Jeśli to wszystko spotyka innych, dlaczego ja miałabym nie wypaść z gry?” – myślę, ale biegnę dalej. Mimo wszystko i wbrew wszystkiemu. Razem ze mną inni niepokonani. 37. kilometr znajduje się na Trakcie Królewskim, który zwiastuje triumfalny finał maratonu. Meta jest tak blisko i tak daleko zarazem. Wyobrażam sobie, że to dopiero początek trasy i tym samym odnajduję nowe siły na ostatni etap. Przy palmie na rondzie de Gaulle’a czeka na mnie przyjaciółka. Porywam ją z tłumu kibiców i biegniemy razem przez Most Poniatowskiego. „Jestem bohaterem Narodowego!” – krzyczę, choć nie po to, aby się przechwalać, że udało mi się zrealizować hasło promujące tegoroczny maraton. Chcę uwierzyć, że to się naprawdę zaraz stanie.

Jak zostać bohaterem Stadionu Narodowego?
Fot. Archiwum Autorki

42,195

Finis coronat opus – koniec wieńczy dzieło. Ostatnie kilometry wprawiają w niemałe podekscytowanie, zwłaszcza że w tym roku finiszujemy na Stadionie Narodowym. Na ostatniej prostej przed bramą ktoś pociesza: „Nie łamcie się! Jeszcze tylko jedno takie 42-kilometrowe okrążenie”. Wbiegamy na Stadion. Finiszuję w niemiecko-australijskim towarzystwie. Widok kibiców na trybunach sprawia, że przez chwilę można poczuć się jak na olimpiadzie w Londynie. Wspomnienia Euro 2012 pozostają jednak daleko, bo dziś nikt nie musi śpiewać: „Nic się nie stało”. Większość z nas osiągnęła zamierzone cele. Zegar pokazuje mój życiowy rekord, więc na metę wbiegam jako zwycięzca, mimo że daleko mi do mistrzów. Kiedy patrzę na medal, który już oficjalnie pozwala mi tytułować się „Bohaterką Narodowego” myślę, że nie chodzi tu wyłącznie o sportowe emocje, potężną dawkę adrenaliny czy nawet o sam wynik. Musiałam zaplanować ten długi dystans bardzo rozsądnie, biorąc pod uwagę nie tylko wymarzony cel, ale także możliwości. Potrzebowałam wsparcia i wiary innych ludzi w to, że się uda. W końcu musiałam stoczyć walkę ze sobą, aby się nie poddać. To była próba nie tylko dla ciała, ale także – a może przede wszystkim – dla charakteru. To wszystko do złudzenia coś przypomina. Chyba życie…

Reklama
Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę