Nasze projekty

Nic nikomu nie musisz udowadniać

Coś w moim życiu sięgnęło zenitu, a następnie pękło, umarło. I żadne słowa zachęty tego czegoś nie przywrócą. Wygląda na to, że coś się skończyło.

Reklama

Poniższy tekst jest fragmentem książki „Piękne życie” autorstwa Shauny Niequist.


Może te sprawy zataczają koła. Ktoś powiedział mi niedawno, że co siedem lat doświadczamy fundamentalnych zmian. Może taki był powód. A może powodem było nowe dziecko, o które walczyliśmy, które przyszło na świat po długiej i skomplikowanej ciąży, które z dużym prawdopodobieństwem będzie naszym ostatnim dzieckiem, beniaminkiem rodziny. A może w sprawach zawodowych wzięłam na siebie więcej, niż byłam w stanie udźwignąć – za dużo książek, terminów, podróży i publicznych wystąpień. Może to Bóg wzywa mnie do wielkiej przerwy i daje mi szansę na nowe życie.

Wiem tyle: zawsze uważałam, że „więcej znaczy więcej”, a tego lata coś się zmieniło. Coś w moim wnętrzu powiedziało: „Nie chcę więcej”. Nie chcę więcej poganiania i zabiegania. Nie chcę więcej zimnej pizzy o północy, więcej lotów, więcej książek, więcej gości, nie chcę więcej tego wszystkiego, nawet tych rzeczy, które  kocham, których pragnę, które dają mi szczęście. Nie chcę więcej. Tylko mniej. Mniej wszystkiego. Mniej stresu. Mniej płaczu. Mniej hałasu. Mniej telewizji. Mniej wina. Mniej zakupów online. Mniej „jeszcze to, jeszcze to, jeszcze to”, nieważne, czy „to” dotyczy wycieczki, filmu, rejsu łódką czy imprezy dla dzieci. Mniej wciskania trzydziestu sześciu – pięćdziesięciu sześciu czy stu sześciu – godzin do dnia, który od zawsze składa się z zaledwie dwudziestu czterech.

Reklama

Któregoś wieczora rozmawialiśmy z przyjaciółmi o przyszłości, o tym, jak przewidzieć, co dalej, skąd wiedzieć, ku jakiej zmianie wiedzie człowieka życie. Jedna z osób powiedziała, że aby zrozumieć swoje pragnienia czy marzenia, należy odpowiedzieć na następujące pytanie: Co byś zrobił, gdyby podarowano ci pusty kalendarz i konto bankowe pełne po brzegi? Pierwsze, co przyszło mi do głowy, to: zatrzymałabym się. Zatrzymała. Odpoczęła. Nie robiłabym absolutnie nic. Spałabym. Na samą tę myśl niemal się rozpłakałam.

Nie jest istotne, jak wiele w tym roku zrobiłam, jak wiele wyjeżdżałam – czy to w sprawach zawodowych, czy dla przyjemności – ani ile moje dziecko spało lub nie spało (choć „nie spało” jest tu kluczowym określeniem). Chcę o tym wszystkim wam opowiedzieć. Chcę przedstawić przyczyny swojego zmęczenia. Chcę zaprezentować listę, częściowo dlatego, żebyście to poczuli, żebyście poczuli się równie zmęczeni, oszołomieni i zagubieni jak ja. Ale też dlatego, że nie chcę, byście uważali mnie za osobę słabą. Nie każda drobnostka mnie męczy. Nie „tylko dziecko” czy coś innego. Nie tylko książka. Nie należę do tych zwykłych ludzi, którzy po prostu czasem są zmęczeni. Jestem silna i pełna energii. Jestem superwytrzymała, jak ze spiżu.

Byłam ogromnie zajęta udowadnianiem (jakby to kogokolwiek obchodziło), że ze wszystkim sobie poradzę. A radziłam sobie z całą górą spraw. Rodziłam dzieci i je traciłam, pisałam książki i przemawiałam z różnych okazji, i brałam udział w biegach, i organizowałam całą masę imprez, kolacji i przyjęć. Robiłam tak wiele rzeczy.

Reklama

I jestem taka zmęczona. Tęsknię za przyjaciółmi. Fatalnie sypiam. Zbyt często reaguję nerwowo na dzieci, a potem leżę nocą w łóżku dręczona wyrzutami sumienia. Częściej proszę męża o pomoc w zmywaniu czy przy dzieciach, niż pytam go o jego życie, marzenia, pomysły.

Kto w takim razie wygrywa? Ze wszystkim sobie poradziłam! Pokazałam im! Ale kim są „oni”? Kogo to obchodzi? Czyjego głosu słucham? Co usiłuję udowodnić? Co takiego by się wydarzyło, co by przepadło, gdybym się zatrzymała albo zwolniła do tempa, które mniej przypominałoby szaleńczy całodobowy wyścig trwający dzień za dniem?

A gdybym tak uwierzyła, że będzie jeszcze czas, że jeśli dana książka ma zostać przeczytana, przyjęcie urządzone, wyścig zaliczony, wycieczka ma się odbyć, to znajdzie się czas, by to wszystko przeczytać / napisać / urządzić / zaliczyć później? Później. Później.

Reklama

Nie działam w trybie „później”. Zawsze byłam z tego dumna. Ale – proszę – dokąd mnie to zawiodło? Jestem przeciążona. Wykończona. Wyżęta i przepracowana do takiego stopnia, że nawet to, co kocham, sprawia wrażenie obowiązku, a wszystkie moje najskrytsze pragnienia i fantazje dotyczą snu i świętego spokoju. Moim największym marzeniem jest, żeby wszyscy dali mi święty spokój? Coś poszło potwornie nie tak.

Musi istnieć jakiś inny sposób. I mam go zamiar odkryć. Stworzę przestrzeń, w której znów będę mogła smakować własne życie. Znajdę na nie nowy patent, który dopuszcza odpoczynek, tyle odpoczynku, ile mi potrzeba. Nie tyle, żebym mogła zaledwie przetrwać bez łez, ale wystarczająco, by poczuć, że żyję, poczuć pełnię, stabilizację i wdzięczność. Wszystko, czego nie czułam od lat.

To, za czym ostatnio tęsknię, to przestrzeń, cisza, bezruch. Szabas. Chcę oczyścić otoczenie, pozbyć się hałasu i tego, co trzeba zrobić, nad czym trzeba mieć kontrolę. Chcę mniej wszystkiego. Mniej rzeczy. Mniej pośpiechu. Mniej udowadniania i nacisku. Mniej zabiegania. Mniej denerwowania się na dzieci, żeby wsiadły szybciej do samochodu, żebyśmy mogli pojechać i kupić więcej rzeczy, które następnie wyrzucimy. Mniej konsumpcjonizmu. Mniej poczucia, że mam sieczkę w głowie, brzuch wzdęty, a życie wymknęło mi się z rąk.

Mam wrażenie, jakbym prowadziła samochód z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę z muzyką dudniącą przez otwarte okna. Zajeżdżam z piskiem opon na parking, zostawiam tam auto, pędzę do sklepu i lecę na sam koniec. Odchylam głowę pod maszyną z mrożonym napojem i napełniam usta hektolitrami czerwonego płynu, który spływa mi po twarzy i szyi. Łykam go haustami – jest lepki, czerwony, śliski – więcej i więcej, aż w końcu się podnoszę, umazana i ociekająca, i wracam pędem do samochodu, by zrobić kolejną rzecz, wrzucam wsteczny, a muzyka dudni ogłuszająco.

Tak się właśnie czuję. A tak naprawdę marzę o jednej truskawce. W całkowitej ciszy. Bez stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę, bez muzyki, bez sztucznej czerwonej mazi na twarzy i szyi. Chcę jedną prawdziwą truskawkę. I nie wiem, jak dotrzeć do niej z miejsca, w którym się znajduję. Jestem przeciążona. Możecie nazwać to, jak chcecie: grzech główny, strona ciemności, siła będąca słabością. To, co czyni cię tobą, co powoduje, że jesteś wspaniały, co odróżnia cię od wszystkich, nie kontrolowane, może cię zrujnować. Dla mnie tym czymś jest żądza życia. Energia, ciekawość, głód.

Prawdopodobnie setki razy znów wpadnę w te koleiny. Miałam nadzieję, że idzie mi coraz lepiej, miałam nadzieję, że ostatnimi czasy przywracam równowagę skuteczniej niż dziesięć lat temu. W dużej mierze chyba tak było.

Potem jednak koła znów straciły przyczepność i zdałam sobie sprawę, że tym razem potrzeba czegoś więcej niż dostrojenia, niż przywrócenia lekko zaburzonej równowagi. Tym razem nie obejdzie się bez remontu generalnego, przekopania fundamentów i założeń i zbudowania nowego życia od podstaw. Bo jestem przeciążona.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę