Kiedy zobaczyłem nagranie przedstawiające odzianego w czerń psychopatę podrzynającego gardło amerykańskiemu dziennikarzowi, moim pierwszym odruchem było nie dające się zmieścić w głowie ani w sercu współczucie dla Jamesa Foleya.
Bycie w gronie kilkunastu dziwaków klękających pod wiatą przed białym opłatkiem, w morzu kilkuset zajętych swoimi sprawami ludzi – to naprawdę uczy pokory
Niewierzący gromko domagają się dziś u nas, by katolicy szanowali ich system wartości i pozwolili im żyć po swojemu. Nie będę tłukł ich Dobrą Nowiną po głowie, chciałbym jednak prosić by mnie też nikt nie traktował z pogardą.
Kilka tygodni temu pisałem o fascynującej przygodzie, jaka spotkała mnie na porannej mszy w warszawskiej bazylice Świętego Krzyża. Okazuje się, że charyzmat trafiania na liturgię, w której uczestniczą wierni zgoła niestandardowi, chyba mi się utrwala.
Spotkanie z kardynałem Oscarem Andresem Rodriguezem Maradiagą, symbolem Kościoła w Ameryce Łacińskiej, dyplomowanym pianistą, doktorem teologii i psychologii, licencjonowanym pilotem, szefem Caritas Internationalis, ale przede wszystkim od prawie ćwierć wieku metropolitą stolicy Hondurasu, Tegucigalpy.
Poranne msze w warszawskiej Bazylice Świętego Krzyża mają klimat. Teraz już nie jestem pewien, czy to wydarzyło się naprawdę, czy może tylko w mojej głowie, przez którą w sennych majakach przesunął się katalog postaci z katolickiej wersji „Alicji po drugiej stronie lustra”.
W najbliższą niedzielę nie podglądajmy Jana Pawła II przez kamerę przemysłową, nie kąpmy się w swoich emocjach, wyciągnijmy rękę po Chleb, po który on też w tej chwili sięga.
Zawsze kiedy piszę tekst o Wielkiej Nocy kusi, by zacząć od biadolenia, że kiedyś ludzie przeżywali to, co się w tych dniach działo z Jezusem, a dziś przeżywają głównie to, co stanie się ze święconką, skoro ksiądz tak machnął kropidłem, że woda spadła na solniczkę, ale już nie na jajka.
Wolna wola jest jak ręcznik, którym możesz otrzeć twarz potrzebującemu, ale jeśli położysz go obok trującej substancji, nasiąknie nią i będzie narzędziem zbrodni.
Robiąc rachunek sumienia obok minusów, policz też plusy. Wszystko, co od Boga w tym czasie dostałeś. Nie po to, by się tym chwalić, ale żeby mieć realny obraz swojego życia: dostrzec, że czasem większym grzechem jest niewykorzystanie danej przez Boga szansy niż jakieś nasze autorskie drobne moralne potknięcia.
Gdyby o synonim słowa „ksiądz” zapytać kogoś, kto Kościół ma w nosie, odpowiedź (w najlepszym wypadku) brzmiałaby pewnie: „urzędnik” albo „funkcjonariusz”. Gdyby o to samo zapytać człowieka zaangażowanego w Kościół, odpowiedziałby pewnie: „pasterz”.
To, co dzieje się w RCA jeszcze raz pokazuje dobitnie, czym różni się misjonarz od pracownika, a Kościół od organizacji charytatywnej. Pracownik w sytuacji analogicznej do tej w jakiej znaleźli się polscy misjonarze, powinien się ewakuować. Misjonarz buduje ze swoimi podopiecznymi zupełnie inny rodzaj relacji, on jest tam nie dla nich a z nimi.