Nasze projekty

Pokusa dewocji. Jałowa gorliwość

Dewocja i dewoci, te pochyłe wyschnięte drzewa, które nie przynoszą owoców, zostali już dawno potępieni przez opinię publiczną – kościelną i świecką i płoną na stosie negatywnych recenzji. Są na straconej pozycji, ale coś każe mi wziąć ich w obronę

Reklama

Łatwo można jeździć po dewocji i dewotach – bo ta pobożność powierzchowna, przesadna, ostentacyjna, już dawno została napiętnowana, obśmiana i negatywnie sklasyfikowana jako zboczenie, czyli skręt z właściwej drogi.

 

Dewocja na dodatek kojarzy się ze starymi, uciążliwymi babami, wysiadującymi całymi dniami w kościele, które mimo niezliczonych „modlitwogodzin” mają wiele pretensji i roszczeń wobec bliźnich. Gołym okiem widać, że ta gorliwość nic im nie dała, bo całkiem nieświadomie są na jałowym biegu.

Reklama

 

Dewocja i dewoci nie mają szans, bo nie wytrzymują weryfikacji, czyli pytania o owoce. Mogłaby to być dla nich wielka szansa, bo dowiedzieliby się, że nie tylko są tacy sami, jak przeciętny grzesznik, ale nawet gorsi, bo do całej jego biedy dochodzi zakłamanie i chęć wywyższenia nad innych.

 

Reklama

Sam Pan Jezus mówił o pobielanych grobach, piętnował pobożność na pokaz i swoim uczniom polecił żeby modlili się na osobności, w izdebkach, a nie na placach i rogach ulic. Jan Kochanowski opisał pobożnisię z furią okładającą różańcem biedną służącą. Lud mawiał o takich, że „modli się pod figurą, a ma diabła za skórą”. Jacques Brel śpiewał o bigotach i ich wystudiowanych pozach. Lista oburzonych jest bardzo długa i jak widać, zjawisko jest międzynarodowe.

 

Pokusa dewocji. Jałowa gorliwość

Reklama

Nie mają szans biedni dewoci, ale skąd bierze się irytacja na ich widok? Czym wytłumaczyć złe emocje niezliczonych pokoleń?

 

Fałszywa piosenka, zwłaszcza śpiewana na górnych tonach, jest wybitnie denerwująca, a do tego dochodzi zaślepienie, które nie pozwala dostrzec rozziewu czy wręcz przepaści, która powstaje między piękną, wzniosłą normą i spapraną realizacją. A spaprana realizacja wiąże się ze smutkiem zawiedzionych nadziei.

 

Do ludzi wierzących, a zwłaszcza gorliwie praktykujących, przychodzą nieraz ateiści czy w ogóle ludzie z innych galaktyk i może nie pytają od razu, jak żyć, ale spodziewają się, że ich nadzieje na inny świat zostaną uzasadnione. Biada im, jeśli wpadną na dewotę. Nie musi on być starą babą z pieskiem czy kotkiem, jak śpiewał Brel. Wystarczy, że jest ofiarą swoich złudzeń, czyli jałowej gorliwości. Zachowały się dwa ważne świadectwa ludzi, jak wyglądały ich spotkania z takimi chrześcijanami.

 

Jean Paul Sartre wyznał, że nigdy nie spotkał chrześcijanina (choć spotykał ich wielu), który pociągnąłby go do Boga, który przekonałby go, że warto się Nim zająć, poświęcić Mu choć odrobinę czasu i uwagi. Żaden nie zrobił na nim głębszego wrażenia. Tak więc przeszedł obojętnie, tak, jak przechodzi się obok kobiety, z którą mógłby mieć romans, ale nic nie wyszło, nie zaiskrzyło.

 

Fryderyk Nietzsche niemal krzyczał, pytając chrześcijan, dlaczego nie wyglądają na istoty zbawione.

 

Mamy dwa zapisy osób, które wywarły wielki wpływ na nasze czasy, dodajmy – negatywny. A gdyby tak spotkali, no może nie aż św. Franciszka, ale zwyczajnego człowieka, który ufa Bogu? Nikt nie wie, ile było takich rozczarowań zwykłych ludzi, nie tak wpływowych jak ci dwaj mistrzowie podejrzliwości, ale również zgorzkniałych, bo pięknie brzmiące obietnice nie zostały spełnione, bo nie widać przemienionych, czy przynajmniej nawróconych. Wszędzie sami dewoci, więc męcząca rzeczywistość będzie ciągle taka sama. A odrzucenie jest tym gwałtowniejsze, im większa była nadzieja, że Bóg nie jest iluzją i ma siłę przemieniania.

 

Pokusa dewocji. Jałowa gorliwość

Dewocja i dewoci, te pochyłe wyschnięte drzewa, które nie przynoszą owoców, zostali już dawno potępieni przez opinię publiczną – kościelną i świecką i płoną na stosie negatywnych recenzji. Są na straconej pozycji i przechodzą już do przeszłości, ale coś każe mi wziąć ich w obronę, bo się z nimi identyfikuję.

 

Dobrze ich rozumiem, bo jestem jedną z nich.

 

Dlaczego? Z powodu braku jedności intencji, emocji, pragnień, słów i czynów, która czyni osobowość jakby wyrzeźbioną w jednej bryły. Takiej jedności, dzięki której człowiek staje się wiarygodnym świadkiem. To scalenie było tajemnicą sukcesu odbioru Jana Pawła II (o ile można rozpatrywać to w tych kategoriach), tej fascynacji tłumów i poszczególnych ludzi, którzy się z nim spotykali. Ze wszystkich charakterystyk, które o nim słyszałam, najmocniej zapadła mi w pamięć, bo jest najprawdziwsza, wypowiedź krakowskiej aktorki, która stwierdziła, że w papieżu nie ma cienia strachu. I że to niezwykle ważne, bo ludzie, którzy się boją, są w stanie zrobić najstraszniejsze rzeczy. I dodała, że Wojtyła jest z jednej bryły, nie ma w nim najmniejszego rozjazdu między tym, co mówi i co robi. I właśnie dlatego tak kocha go młodzież, bo młodzi są wyjątkowo uczelni na fałsz, wychwycą najdrobniejszą nutę, a w tym starym człowieku go nie słyszą, melodia jest idealnie czysta, wprost boska, więc go uwielbiają, bo on daje im nadzieję.

 

Pokusa dewocji. Jałowa gorliwość

W tym moim dewocyjnym rozjeździe nie czuję się osamotniona (co mnie nie usprawiedliwia), bo spotkałam w życiu zaledwie kilka osób, którzy nie są dewotami. Ich pobożność przynosi autentyczne owoce, a słowa nie zgrzytają strasznym dysonansem.

 

Złagodniałam patrząc na stare kobiety w kościelnych ławkach. Nie tylko dlatego, że jesteśmy w podobnym wieku, ale dlatego, że ich porażki są mi bliskie. I dlatego, że widzę dla nich szansę, bo szukam jej także dla siebie. Może są przesadne i pretensjonalne, może się ścigają, chcą się pochwalić, poczuć się lepsze, tego nie wiem.

 

Solidaryzuję się z nimi, bo każdy ściga się w dyscyplinie, którą uważa za ważną i jest gotów dużo poświęcić żeby swój cel osiągnąć. A Pan Bóg jest dla nich ważny.

 

Może jeszcze nie najważniejszy, ale wciąż jest szansa, że pragnienie stanie się krystalicznie czyste, że „ja” w końcu się rozpłynie na rzecz „Ty”, bo wystarczy ułamek sekundy i Pan Bóg wydobędzie z nich to, co istotne i prawdziwe?

 

Rzecz jasna, bez prawdy nie ma powrotu na ścieżkę owocności, która nie polega na tysiącach „zdrowasiek” czy staniu na słupie na jednej nodze. To po prostu chwila uświadomienia sobie całkowitej zależności, a później staranne pielęgnowanie pamięci o tym odkryciu.

 

W chóralnym potępieniu dewocji tkwi poważne niebezpieczeństwo.

 

W listach starego diabła do młodego C.S. Louisa doświadczony kusiciel z satysfakcją stwierdza, że skompromitowanie znaczenia słowa „dewocja” jest jednym z większych sukcesów ich wydziału filologicznego, ponieważ dewocja oznacza pobożność. Drogę do Boga. Prawdziwą i prostą. I nie należy z niej rezygnować, tylko dlatego, że stale zbaczamy i jedziemy na jałowym biegu.

 

Byłoby smutne, gdybyśmy wylali dziecko z kąpielą. W obawie popadnięcia w dewocję, możemy zrezygnować z ogromnego bogactwa środków prowadzenia do Boga, które proponuje nam Kościół. Może się zdarzyć i tak, że niejedna dewotka nas wyprzedzi w Domu Ojca, gdyż pomimo wszystkich błędów, wciąż się starała i nie odbierała sobie szansy na ratunek, choćby w ostatniej chwili.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę