Nasze projekty

Po co być katolikiem?

Dawno, dawno temu większość katolików mogła przeżyć całe życie, ani przez moment nie zastanawiając się poważnie nad pytaniem, podniesionym przez rockowy zespół The Clash w jednej z piosenek z 1982 roku, „Powinien zostać, czy powinienem odejść?”.

Reklama

Z kardynałem Timothy Dolanem rozmawia John Allen

Okładka książki wydanej przez Wydawnictwo Jedność, którą Stacja7.pl objęła patronatem

Przeciętny współczesny człowiek bywa otwarty na Boga, na transcendencję, na ideę podróży duchowej, ale gdy spogląda na Kościół katolicki, często widzi bałagan i zamieszanie. Ostatecznie bowiem – po co być katolikiem? Skoro można mieć relację z Bogiem, a jednocześnie oszczędzić sobie zgagi, to po co zawracać sobie głowę?

Reklama

 

Myślę, że musimy podejść do tej kwestii na dwa sposoby. Po pierwsze, musimy mieć gotowy argument dla tych, którzy już należą do Kościoła: dlaczego mam zostać? Dlaczego mam traktować mój katolicyzm poważnie? Dlaczego żarliwie wyznawać wiarę, skoro tak bardzo jesteśmy świadomi błędów i grzeszności ludzi Kościoła? Bo przecież wystarczy się rozejrzeć, a zauważymy wokół siebie osoby godne podziwu, które wiodą życie wartościowe, cnotliwe i pobożne, wydają się być naprawdę na najlepszej drodze do zbawienia, a jednak nie są praktykującymi katolikami. Dlaczego więc ja mam zostać w Kościele?

 

Reklama

Zajmijmy się tym najpierw.

 

Sądzę, że w jakimś sensie musimy odzyskać dawną tradycję, która niebezpiecznie zanika, a w której zachodzi pewne podobieństwo między nami a naszymi żydowskimi braćmi i siostrami, mianowicie to, że jesteśmy „katolikami z urodzenia” – i na dobre czy złe fakt ten stanowi element konstytutywny naszej tożsamości.

Reklama

 

Myślę, że pod tę kategorię podpadają jedynie takie tradycje religijne, jak islam, wyznanie mojżeszowe, katolicyzm i prawosławie – je można nazwać „religiami dziedzicznymi”. Wiem, że w takim ujęciu sprawy kryją się pewne niebezpieczeństwa, i niektóre z nich obserwowaliśmy w przeszłości, tym niemniej dobrze oddaje ono istotę rzeczy – że bycie katolikiem nie jest kwestią wyboru, lecz tożsamości. To Jezus i Jego Kościół nas wybrali, nie odwrotnie.

A zatem to coś nam przyrodzonego?

 

Właśnie tak. Żydem czy katolikiem jestem dlatego, że się nim urodziłem. Nie wybieramy sposobu oddawania czci Stwórcy tak samo, jak nie wybieramy sobie rodziny. Urodziliśmy się w rodzinie nadprzyrodzonej, zdecydowana większość z nas. Naturalnie, współczesna socjologia religii traktuje ten fakt jako swego rodzaju deficyt. To znaczy, że możemy uznać naszą wiarę za coś oczywistego, możemy popaść w apatię wobec niej, nigdy nie musimy w sposób wolny, celowy i odpowiedzialny wybierać jej jako sposobu na dalsze życie.

 

Jest w tym pewne wyzwanie, ale wciąż uważam, że musimy przywrócić rozumienie katolicyzmu jako czegoś nam przyrodzonego. To nie ty Mnie wybrałeś, ale Ja wybrałem ciebie – albo, jak powiadają Żydzi, nie wybraliśmy bycia Żydami, lecz jesteśmy narodem wybranym.

 

Katolicyzm to niezbywalny fragment naszej tożsamości, fragment naszego duchowego DNA. Oto katechetyczne wyzwanie, którego moim zdaniem Kościół dziś jeszcze nie rozpoznaje.

 

Staram się tę prawdę ukazywać, gdy głoszę kazania w niedziele i mówię, że jako katolicy jesteśmy częścią nadprzyrodzonej rodziny. Podobnie jak w zwykłych rodzinach, mogą zdarzać się w niej spięcia i frustracje, lecz ostatecznie tym właśnie jesteśmy – rodziną. Nasz los jest ze sobą złączony, na dobre i na złe.

A co z tymi, którzy powiadają: „To nie ja nie chcę należeć do Kościoła, to Kościół mnie nie chce”?

 

Czasem dzieje się tak też w zwykłych rodzinach. Ja sam nie mam żadnej ochoty od niej odchodzić, jednak to bliscy dają mi do zrozumienia, że nie jestem mile widziany, bo mam dziewczynę, bo mieszkam z kimś, kogo nie akceptują, czy cokolwiek innego. Ale kiedy mówimy, że Kościół jest rodziną, to mamy raczej na myśli podleganie jej prawom dlatego, że to Bóg nas wybrał i w niej umieścił, bez względu na nasze zasługi czy osiągnięcia.

 

Jesteśmy po prostu gliną w ręku garncarza, który to fakt może być bardzo piękny i wyzwalający, nieprawdaż? Właściwą analogią, jaką należy zastosować do faktu bycia katolikiem, jest nie tyle analogia małżeństwa, ile narodzin. Rodzimy się w jakiejś rodzinie. Musimy przywrócić chwalebność tego faktu, choć bez kwestionowania niektórych jego konsekwencji, mimo że dość trudno się nam z nimi pogodzić.

 

Rekultywowanie piękna owego status quo, z całą pokorą, to dobra rzecz, ale bez zaprzeczania, że wszystkie rodziny mają swoje problemy, a Bóg wie, że problemy mamy także my, w naszej nadprzyrodzonej rodzinie Kościoła.

 

Warto tu podkreślić jeszcze jedną sprawę, w odniesieniu do tych osób, które już należą do naszej owczarni, lecz nie są pewne, czy chcą w niej pozostać. Ostatnio głosiłem rekolekcje adwentowe dla księży z naszej archidiecezji w [Seminarium] św. Józefa w Dunwoodie.

 

Przybyło mnóstwo kapłanów. Mówiłem o trzech paruzjach Chrystusa: historii, tajemnicy i majestacie. O przyjściu Chrystusa w majestacie w dwudziestominutowym rozważaniu powiedziałem: „Bracia, są na tym świecie, a także w Kościele, pewne rzeczy, które nigdy nie osiągną doskonałości, aż do nadejścia Chrystusa na końcu czasów. Mimo że nasz amerykański purytanizm, pelagianizm i pragmatyzm podpowiadają nam, że możemy uczynić wszystko doskonałym, jest to nieprawda – nie możemy”. Zastanawiam się, czy problem nie wyrasta dziś między innymi z faktu, że oczekujemy po gnostycku idealnego Kościoła i potwornie się frustrujemy, ponieważ go nie mamy. Musimy być realistami, którzy wszakże nie rezygnują nigdy z marzeń. Starajmy się, aby nasze ideały nie stały się ideologią, starajmy się, aby nasza żarliwość nie doprowadziła nas do zelotyzmu. Kościół nigdy nie będzie idealny i musimy się z tym pogodzić.

Po co być katolikiem?

To przesłanie do tych, którzy należą do rodziny. A co z tymi, którzy spoglądają na nas z zewnątrz?

 

Innymi słowy, czemu ktoś miałby ochotę wejść do tej rodziny, która tak często sprawia wrażenie dysfunkcjonalnej? Powiem po prostu tak: „Słuchaj, nic o tobie nie wiem, ale jeśli chodzi o moją relację z Bogiem, potrzebna mi każda pomoc. Relacja ta jest potwornie krucha. Wiem, że jest ona dla mnie żywotnie istotna, gdyż życie bez niej traci sens, niemniej, jak to często bywa, o najważniejsze i decydujące o naszym losie sprawy nie dbamy dostatecznie gorliwie i uważamy je za coś oczywistego, danego raz na zawsze. Tak właśnie jest z naszą relacją z Bogiem, potrzebuję więc wszelkiej możliwej pomocy, by ją kultywować, żeby ją w pełni rozumieć. Nie znam żadnej innej instytucji na kuli ziemskiej, która pomagałaby tę więź kultywować i urzeczywistniać tak, jak Kościół katolicki. Jeśli naprawdę chcesz poznać Jezusa Chrystusa, pragniesz Go kochać i służyć Mu, co sam deklarujesz, zapraszam cię do tego świata wielkiego dramatu i wielkiej przygody, zwanego katolicyzmem. Jeśli wszystko zrobimy tak, jak należy, to będziesz Go znał, kochał i służył Mu tak, jak nawet nie podejrzewałeś, że jest możliwe. Bo przecież On sam nam oznajmił, że chciałby, aby ludzie Go znali, kochali i służyli Mu. Zatem, dlaczego nie spróbujesz?”.

 

Oto propozycja: pozwól, że przedstawię ci jeden z najbardziej poruszających i krzepiących na duchu sposobów służenia Jezusowi Chrystusowi i kochania Go.

 

Jest On bowiem Drogą, Prawdą i Życiem, Początkiem i Końcem. Stanowi według bł. Jana Pawła II odpowiedź na pytanie i zagadkę, jaką jest nasza egzystencja. Dołącz do nas, ponieważ tutaj najlepiej się zrealizujesz. Nic o tobie nie wiem, bracie lub siostro, ale jeśli jesteś podobny/podobna do mnie, potrzebujesz pomocy, a ja ci powiem, gdzie ją znaleźć. Bądźmy razem, postarajmy się. Jeżeli podążasz jakąś drogą ku celowi, który ci umyka, to przecież o wiele lepiej spotkać na tej drodze dwie albo trzy inne osoby, zmierzające w tym samym kierunku. Być może mają one te same słabości co ty, być może też nie posiadają dokładnej mapy, lecz z pewnością bardziej się opłaca połączyć wysiłki z ludźmi, którzy z całych sił pragną się dostać w to samo miejsce. Gdy złączymy nasze siły i zdolności, mamy chyba większe szanse na sukces. Oto misterium, zaproszenie, które moim zdaniem winniśmy wystosować jako Kościół.

Joseph Ratzinger napisał kiedyś, że ostatecznie jedynymi nieodpartymi argumentami przemawiający na rzecz Kościoła katolickiego są artyści i święci, których wydał. Stanowią oni w pewnym sensie dowód, że ów system wzajemnego wsparcia, o którym mówił Ksiądz Arcybiskup, faktycznie działa, prawda?

 

Jasne, że tak. Należy podkreślać, że Kościół wyzwala w człowieku to, co najlepsze, co w nim najszlachetniejsze i autentycznie ludzkie, aby zakwitło. Oczywiście nie znaczy to, że ktokolwiek wstąpi do Kościoła katolickiego, automatycznie stanie się wielkim świętym czy genialnym artystą, ponieważ prawda jest taka, iż większość z nas nie jest ani jednym, ani drugim. Chodzi o to, iż skoro masz w sobie ludzki i duchowy potencjał, znajdziesz tu wspólnotę, rodzinę, która pomoże ci go rozwijać w sposób, którego – szczerze powiem – nie znajdziesz nigdzie indziej na całej naszej planecie.

Czy w jakimś sensie jest dla Księdza Arcybiskupa zaskoczeniem fakt, że z Kościoła katolickiego nie odeszło więcej osób, biorąc pod uwagę szkody, jakie poniósł publiczny wizerunek Kościoła w ostatnich latach?

 

Moim zdaniem nie wolno nam nie doceniać zdrowego rozsądku u katolików. Potrafią, na przykład, dostrzec różnicę między grzechami księży i biskupów a istotą swojej wiary. Wiedzą, że Kościół składa się z grzeszników, lecz jest też czymś, za co warto umrzeć. Reprezentuje to, co w ich życiu najczystsze, najszlachetniejsze, co nadaje mu sens. Zgrzytają więc zębami i powiadają: „Nie pozwolimy, aby grzechy księży, zakonnic, biskupów, a nawet papieży pozbawiły nas naszej wiary”. Czy każda osoba z laikatu myśli w ten sposób?

 

Spotkałem w swoim życiu bardzo wielu ludzi, którzy nie mieli tak fantastycznych doświadczeń, jakie miałem ja w parafii pw. Dzieciątka Jezus, a którzy obwiniali na przykład jakąś zakonnicę o to, że nie chodzą do kościoła od czasu nabożeństw majowych w ósmej klasie.

 

Wiem, że nie zawsze można liczyć na zdrowy rozsądek u katolików, który podpowie im, że grzechy, błędy, arogancja i zepsucie niektórych ludzi Kościoła nie są wystarczającym powodem, by zniszczyć wiarę. Nigdy! Uważam jednak, że na ogół katolicy są na tyle rozsądni, by rozróżnić między jednym a drugim.

 

Pozostaję pod ogromnym wrażeniem artykułu napisanego niedawno przez byłego gubernatora stanu Nowy Jork, Mario Cuomo, który stwierdził, że księża i biskupi nie przestają grzeszyć od Wielkiego Czwartku, i że ta skandaliczna sytuacja – bo jest nią faktycznie – nigdy nie zniszczy jego wiary.

 

Nawiasem mówiąc, jestem przekonany, że tego typu myślenie można spotkać zwłaszcza u tych, którzy mieli wcześniej do czynienia z podstawowymi przejawami katolickiego etosu, jakie starałem się opisać.

Po co być katolikiem?
Okładka książki wydanej w Stanach Zjednoczonych

Aby to zobrazować, pozwolę sobie przytoczyć pewną historię z parafii pw. Dzieciątka Jezus. Często dokuczaliśmy biednemu księdzu Callahanowi, naszemu proboszczowi, może to posłuży za przypowieść. Na terenie parafii znajdowało się wielkie boisko do piłki nożnej albo do bejsbola, które w zasadzie było zwykłym klepiskiem. Co roku, gdy zawiały wiatry, unosiły się nad nim kłęby pyłu, lecz mimo to ksiądz Callahan zawsze na wiosnę kazał swoim parafianom coś na tym boisku posiać.

 

W dzień św. Marka Ewangelisty, który przypada w kwietniu, wszystkie dzieci ze szkoły szły z nim na to miejsce. Ksiądz, ubrany w kapę, z wodą święconą, błogosławił jałową, błotnistą ziemię, przed posianiem na niej trawy. Nic nigdy to nie dało, ale on się nie poddawał. Przychodził tam co roku, my modliliśmy się i pryskaliśmy święconą wodą dookoła, a mężczyźni z naszej parafii orali ziemię i sadzili nasiona. Oczywiście, w czerwcu zaczynają się w Saint Louis pierwsze oznaki suszy, jest upalnie i gorąco, pył zalega już wszędzie. Mężczyźni śmiali się, otwierali puszki z piwem, siadali sobie i stroili żarty. Chodziło jednak o to, aby się nie poddawać. Miało to związek z nadzieją, z podejściem do życia. W jakimś sensie rozpoznawałem w tym starotestamentową postawę wobec egzystencji, ufność, że wszystko się uda. Jest mnóstwo niepowodzeń. Jest wiele niedoskonałości. Jednak wszystko spoczywa w ręku Boga. Oto podstawowe zaufanie, a ludzie, którzy mają tę ufność w sobie, w których została ona zaszczepiona, nie rezygnują tak łatwo.

 

Sądzę, że przynajmniej jeśli chodzi o osoby, które wychowały się w rodzinie katolickiej, ich stosunek do Kościoła został w wielu wypadkach ukształtowany przez doświadczenia wyniesione z domu – zarówno przez te zasadniczo dobre, jak i te złe. Jeśli ktoś chodził do szkoły katolickiej, tak jak ja, a potem wracał do domu, gdzie jego ojciec, pijany, bił swoją żonę i dzieci, to z pewnością jego doświadczenia nie były pozytywne.

 

Gdy jednak ja wracałem do domu, czekała tam na mnie Mama. Nie była kobietą z żurnala ani wielką gwiazdą, natomiast zawsze miała dla mnie kakao. Tata wchodząc do domu, całował ją, potem otwierał sobie piwo, siadaliśmy i gadaliśmy, a latem bawiliśmy się w berka. Wszystko było na swoim miejscu, prawda? Wszystko do siebie pasowało. Było chyba tak, jak powinno być, tak, jak Christopher Dawson opisuje chrześcijaństwo w średniowieczu – spójny, kompletny sposób życia, który odczuwaliśmy bardziej jako ciepły koc, a nie sztywny kołnierzyk.

Wrócę jeszcze do pytania „Po co być katolikiem?”. Czy jest dla Księdza Arcybiskupa czymś frustrującym fakt, że często łatwiej jest mówić o Kościele źle, niż powiedzieć o nim coś pozytywnego?

 

Strasznie frustrującym. Zapał, ciepło, rozwój, ożywienie widoczne w Kościele, nie stanowią materiału „na newsa”… To są fakty, jednak nie docierają na zewnątrz. Jedynym tematem związanym z katolicyzmem, jaki interesuje media w Stanach Zjednoczonych – przynajmniej od czasu fałszywych oskarżeń przeciwko kardynałowi Josephowi Bernardinowi, czyli od ponad dwóch dziesięcioleci – jest tak zwane wykorzystywanie seksualne. Nieważne, ile czasu minęło, sprawa ciągle powraca.

 

Dwa tygodnie temu byłem w Albany na Konferencji Katolików Stanu Nowy Jork. Znajdowało się tam jakieś dwa tysiące osób, z tego chyba połowa młodzieży ze starszych klas szkół średnich i studentów, w wieku od 17 do 25 lat. Żywo obchodziły ich zagadnienia związane z ochroną życia poczętego, opieką zdrowotną, imigracją, tłumnie przychodzili na warsztaty. W ogóle interesowali się szkolnictwem i zdobywaniem wykształcenia, dobrym rządzeniem, które w Albany przeżywa kryzys. Podczas Mszy św. zachowywali pełen szacunek, uwagę, przejawiali entuzjazm. Ale gdy pojawiłem się na konferencji prasowej, pierwsze pytanie od dziennikarzy dotyczyło udzielania Komunii św. politykom katolickim, którzy opowiadają się za przerywaniem ciąży, zaś pytanie drugie – molestowania seksualnego i klauzuli przedawnienia. Czy to wszystko sprawia, że pragnę wyrwać sobie z głowy trzy ostatnie włosy? Tak. Jednak gdy zaprotestuję, zaraz powiedzą, że przejawiam wzgardę, że siedzę sobie w mojej wieży z kości słoniowej i niczego nie rozumiem, albo że próbuję sprzedać im jakąś historyjkę, która moim zdaniem zasługuje na pojawienie się w prasie, a oni są przecież twardymi, dociekliwymi reporterami. Gdyby jednak dany dziennikarz naprawdę chciał rzetelnie przekazać prawdę o współczesnym Kościele katolickim, to czy mógłby pojawić się na tego rodzaju imprezie i kompletnie zignorować jej pełnego pasji ducha, dobro, które wypełnia tych młodych ludzi? Czy oni sami nie potęgują zamieszania?

Najwyraźniej żaden dziennikarz nie chce uwierzyć na słowo. Jak Ksiądz Arcybiskup uważa, dlaczego zwykli katolicy sami nie opowiadają takich historii?

 

Z wielu powodów. Dużo na ten temat rozmyślałem. Jeden z powodów, jak sądzę, jest natury teologicznej. Uważam, że katolicy nie czują się zbyt swobodnie, rozprawiając o sprawach swojej wiary. Wzrastali w zaszczepionym im przekonaniu teologicznym, że łagodność i pokora są cnotami, wartościami, że katolicyzm nie polega na waleniu kogoś Biblią po głowie.

 

Po drugie, istnieje przyczyna kulturowa. Nie doceniamy chyba faktu, że jednym z elementów katolickiego etosu, katolickiego modelu wychowania w Ameryce jest teza, iż powinniśmy unikać publicznego dyskutowania o religii.

 

W tym duchu nas wychowano. John Tracy Ellis mówił o „katolicyzmie w stylu stanu Maryland”, wyraźnie amerykańskiej odmianie katolicyzmu, który z całych sił starał się chronić własne religijne wnętrze, a jednocześnie utrzymywać swoje otoczenie kulturowe – w najlepszym razie wobec Kościoła sceptyczne, w najgorszym wrogie – w przekonaniu, iż nie ma się absolutnie czego ze strony nas, katolików, obawiać, gdyż jesteśmy tacy sami jak inni ludzie. Mamy tu więc pewien element kulturowy, zakazujący rozmawiać otwarcie o religii, ponieważ to nieuprzejme.

 

Po trzecie, naszym ludziom brak odpowiedniego słownictwa i aparatury pojęciowej, by móc na ten temat dyskutować. Gdybym zaczepił wieczorem jakąś parkę w kościele, w którym gromadzą się setki ludzi na nieszporach i nieformalnych spotkaniach, i odezwał się do niej słowami: „Wspaniała sprawa, prawda?”, odpowiedzieliby mi zapewne: „Och tak, uwielbiamy tu przychodzić”. Lecz gdybym powiedział: „Nie sądzicie, że mamy do czynienia z wymowną oznaką budzącej się odnowy religijnej, która dowodzi, że jasne, ufne i radosne zaprezentowanie przesłania katolicyzmu owocuje tym, że ludzie chętniej przychodzą na nabożeństwa?”. Ich reakcja byłaby zapewne taka: „Nie bardzo wiemy, co ma ksiądz na myśli. Po prostu chętnie tu przebywamy. Msza była piękna, dobre kazanie, uwielbiamy tutejsze zakonnice, a księża zawsze się o nas troszczą, szkoła jest znakomita, zawsze czujemy się tu mile widziani”. Brak im umiejętności, słownictwa, aby rozmawiać o odnowie w Kościele, nie dostrzegają pozytywnych przemian.

Po co być katolikiem?
fot. Cy White

Sądzi Ksiądz Arcybiskup, że jesteśmy skazani na to rozdwojenie perspektywy między tym, jak postrzegają Kościół osoby z zewnątrz a tym, czego doświadczają wierni?

 

Tak sądzę. Przychodzą mi na myśl czasy młodości Kościoła, choć zakładam, że nie będzie to trwać aż tak długo. Przypuszczam, że musimy zachowywać się podobnie do chrześcijan w pierwszych czterech wiekach naszego istnienia – usilnie starać się zdobyć sobie kulturowe i społeczne zaufanie przez miłość i radość. Dzięki temu chrześcijaństwo zwyciężyło, choć rzecz jasna, i Konstantyn dopomógł! Generalnie rozwój Kościoła następował metodą kuli śnieżnej, mimo że w pierwszych czterech stuleciach czasy były niespokojne.

A otoczenie kulturowe trudno byłoby nazwać przyjaznym…

 

To prawda. W jakiś szczególny sposób tamci chrześcijanie, tamten Kościół, przedstawiali sobą coś atrakcyjnego, nieodpartego, wartego przyjrzenia się, coś, co kazało podrapać się w głowę i powiedzieć: „Oni oferują rzeczy, które trzeba zbadać”.

 

Czy to jedyna apologetyka, jaka nam została? Zapewne. Ale czy jest taka zła? Czy wolno nam w dzisiejszych czasach zwabiać do siebie ludzi, uciekając się na przykład do instytucji małżeństwa? – Wie pan, ktoś poślubia katolika lub katoliczkę, wchodzi więc do Kościoła jako jego nowy członek, plus dzieci też są katolikami. Wątpię, czy nam wolno. A czy przyciągamy jeszcze ludzi, ponieważ prowadzimy najlepszy system opieki szpitalnej i edukacji? Nie sądzę. Nie ma już przynęt instytucjonalnych, prawda? Cóż zatem nam pozostało poza oferowaniem prawdziwej miłości i prawdziwej radości?

 

Proszę mi wybaczyć, że posłużę się czyimś nazwiskiem, lecz podczas spotkania z prezydentem Obamą usłyszałem od niego: „Rząd nie potrafi dawać nadziei, rząd nie umie kochać. Umiecie to wy, w kościołach, i proszę nie ustawać”. Czyż w dłuższej perspektywie nie jest to jedyna rzecz, jaką mamy do zaoferowania? Być może jedną z nauk, które możemy wyciągnąć z kultury irlandzkiej, polskiej, a także chyba bawarskiej jest to, że jeśli nawet wszystko idzie dobrze, jeśli zachodzi niezwykle bliska relacja między religią a kulturą, to czy to jest odpowiedź? Chyba nie, ponieważ – mój Boże – obserwujemy dziś zdecydowane słabnięcie tych kultur, w pewnym stopniu także z powodu naszych własnych błędów. Oczywiście, są tacy, którzy temu zaprzeczą, twierdząc, iż wszystkie problemy kulturowe współczesności zaczęły się wówczas, gdy Kościół utracił swe instytucjonalne znaczenie, ustąpił przed hasłem „wszystko ujdzie”.

 

Jest to zapewne ten sam typ ludzi, którzy sto pięćdziesiąt lat temu załamywali ręce nad upadkiem Państwa Kościelnego. Wiek później Paweł VI mówił, że było to najlepsze wydarzenie w dziejach Kościoła.

 

Pewnie, absolutnie tak. Odnoszę wrażenie, że jesteśmy skazani na życie w świecie, w którym Kościół nie może znajdować już oparcia we władzach ani bazować na jakimś wielkim aparacie instytucjonalnym, żeby przyciągać ludzi do siebie.

 

Naszym jedynym atutem jest budowanie silnej, zdrowej, kochającej się i radującej wspólnoty, która „sama się sprzeda” – stanie się miejscem, w którym ludzie zechcą przebywać, w którym poczują więź z transcendencją i ze sobą nawzajem.

 

Może się to wydawać niezwykle trudnym zadaniem, stromą górą do pokonania, mam jednak poczucie, że wystarczy, gdy zaczniemy się na nią wspinać, a już będziemy na właściwej drodze. Lubię na przykład powieści Deana Koontza. Kilka lat temu napisałem do niego, sugerując, żeby umieszczał w swoich książkach „elementy katolickie”. Zastanawiałem się, czy nie jest katolikiem. Pisarz odpowiedział mi uprzejmie, informując, że – istotnie – przeszedł na katolicyzm. Przekonała go do tego katolicka wizja świata, wspaniała sztuka i literatura, pobożna adoracja Pana. O tym właśnie mówię: o powabie Kościoła.

Fragment z książki „Lud nadziei” Arcybiskup Timothy Dolan w rozmowie z Johnem L. Allenem Jr.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę