Nasze projekty

O Panu Bogu, któremu warto dziękować w ciemno

Uwielbienie w ciemno to krok desperata. Świetnie pisze się te słowa, gorzej z realizacją.

Reklama

Fragment pochodzi z książki „Pan Bóg? Uwielbiam!” Marcina Jakimowicza


Drugiego maja 2014 roku ruszyliśmy do Włoch. Od pół roku nie myślałem o niczym innym. Chciałem zwiać jak najdalej od problemów, kłopotów. Mapy Toskanii znałem na pamięć. Były w łazience, w kuchni, w telefonie. Nigdy nie czekałem tak intensywnie na wyjazd jak tym razem. Oficjalnie wpuszczałem w tę przestrzeń Boga, ale czułem podskórnie: to mój pomysł, mój nowy bożek.

Samochód (po przeglądzie) przemknął przez Czechy, Austrię. Tuż za granicą, w Tarvisio, auto stanęło. Na autostradzie. Z tyłu trójka spoconych dzieci, z których najmłodsze wykazywało po raz pierwszy w życiu objawy choroby lokomocyjnej, a dwoje starszych od kilku godzin kłóciło się zapamiętale. Klasyczna katolicka rodzina patologiczna.

Reklama

Samochód stanął jak kołek. Przyjaciel mechanik przez telefon sugerował, co mamy sprawdzić. Sprawdzaliśmy. Bezskutecznie. Po dwóch godzinach podjechała laweta. Włoch podniósł maskę i rzucił: „Problemo!”. „Problemo?” – zapytaliśmy spłoszeni. „Si, problemo” – trzasnął klapą samochodu.

Jadąc na lawecie (my z najmłodszym troszkę nielegalnie na górze, dwoje dzieci w szoferce), zaczęliśmy… błogosławić Boga. To nie był nasz pomysł. Nie było nam do śmiechu. Byliśmy świeżo po lekturze książki Moc uwielbienia i wbrew kotłowaninie emocji i pytań rozsadzających głowę („No i po wakacjach…”, „Ile będziemy tkwić w tej dziurze?”, „Skąd wytrzaśniemy kasę na mechanika?”), zaczęliśmy szeptać: „Panie, błogosławimy Cię w tej sytuacji, bo jeśli się wydarzyła, to znaczy, że do niej dopuściłeś. Widzisz nasze położenie”. Było anielsko, choć niezbyt sielsko. Ta modlitwa stopniowo ucinała strach, użalanie się nad sobą, rozdrapywanie ran, szlochanie: „I co? Znowu my? Króliki doświadczalne?”. Rano zadzwonił pan „Problemo” i zwrócił nam sprawny samochód. Znając Włochów, którzy na wszystko mają czas – był to prawdziwy cud.

Na co dzień nie błogosławimy. Słyszę to na ulicy, w tramwaju, supermarkecie. Zastanawiam się, czy podręczniki do nauki języka polskiego nie powinny zaczynać się od rysunku z podpisem: „To pan Kowalski. Jest właśnie niezadowolony z tego, że pada deszcz. Wczoraj przeszkadzało mu słońce. Pan Kowalski nie lubi chamstwa, jazzu i Legii Warszawa”. No dobra. Ponarzekam troszkę na to, że narzekamy.

Reklama

„How are you?” – Anglik czy Amerykanin, słysząc grzecznościowy zwrot, bez namysłu wyszczerzy ząbki i odpowie: „I’m fine, thank you”. Nieźle, dzięki! Amerykanie, Brytyjczycy, Francuzi czy bliscy nam geograficznie Czesi uważają, że należy emanować uśmiechem i nie uzewnętrzniać własnych problemów. Wyobraźmy sobie podobną scenkę rodzajową gdzieś w okolicach Otwocka. Na obsypanym śniegiem (czemu, do cholery, tego nikt nie odśnieży?) przystanku PKS (dlaczego nie postawili pod wiatą nowej ławki?): „Cześć, jak leci?”. „Ech. Stara bieda”. Klasyka gatunku.

Kwintesencją polskiego narzekania jest obrazek z Wojny domowej. Trwa przegląd młodych kapel. Słychać rytmiczne szarpanie strun i uderzenia perkusji. Zaczyna się rock’n’rollowa jazda w peerelowskim wydaniu. Za chwilę rozhisteryzowana bigbitowa publiczność usłyszy bliski sercom tekst: „Tak mi źle, tak mi źle, tak mi szarooo. Tak mi źle, je jeeee!”. I nie jest to jedynie refren podchwytywany przez nastolatków. By się o tym przekonać, wystarczy wsiąść do nabitego po brzegi autobusu.

Narzekanie jest naszym sportem narodowym. Jesteśmy bardzo nieszczęśliwi, gdy nie ma na co pomarudzić. Na problem zwróciłem uwagę po powrocie z Meksyku. Mieszkańcy stolicy tego rozpalonego słońcem kraju tłoczą się w gigantycznych korkach (po 48-kilometrowej ulicy mknie 5 milionów samochodów), w nabitym do granic wytrzymałości metrze, z dnia na dzień łapią dorywcze prace, pozbawieni są ubezpieczeń socjalnych, nie mają często emerytur, żyją na zabrudzonych ulicach w chmurze smogu i… nie narzekają.

Reklama

– Uczymy się cieszyć każdym dniem. Może dlatego, że tak często zagląda nam w oczy śmierć? – wyjaśniał mi ten fenomen pracujący w branży turystycznej Juan Manuel. Pamiętam naszą przewodniczkę Barbarę Ostaszewską-Sanchez, mieszkającą w Meksyku od trzydziestu lat. „I jak wam się podoba?” – zapytała, pokazując nam zapierające dech w piersiach krajobrazy (opuncje, agawy, piramidy, wulkany plus pierzaste obłoki). „Fajne – odpowiadaliśmy. – Ale… za gorąco…”. „No tak – wybuchła śmiechem – typowi Polacy! Zawsze znajdziemy dziurę w całym. Ocean fajny, ale za zimny, Adriatyk nawet niezły, ale zbyt słony. I w dodatku pełen jeżowców i innego paskudztwa. Nie to, co nasz Bałtyk. Tyle że tam pewnie znów leje”.

Skąd się to w nas bierze? Może jako naród z natury bardzo religijny dosłownie potraktowaliśmy słowa ewangelisty Mateusza: „Będą narzekać wszystkie narody ziemi” (Mt 24, 30)? Najwyższy czas, byśmy przejęli się innym biblijnym wersetem, cytowanym już wyżej, z Listu do Tesaloniczan: „W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was”.

„W każdym położeniu dziękujcie” to, przyznajmy bez bicia, pewne novum i niemały kłopot dla Jana Kowalskiego. Nie wyssał tych mechanizmów z mlekiem matki, więc będzie musiał stoczyć małą walkę wewnętrzną, zapierając się samego siebie.


Fragment pochodzi książki „Pan Bóg? Uwielbiam!”. Tutaj możesz ją zamówić 30% taniej!


Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę