Nasze projekty

Błogosławienie Boga to absurd. Z punktu widzenia świata

To prawdziwie kopernikański przewrót w życiu duchowym. Zamiast kręcić się wokół siebie i zapisywać skrzętnie książkę skarg i zażaleń, zaczynamy błogosławić i zauważamy, że... wszystko się kręci wokół Niego.

Reklama

Fragment pochodzi z książki „Pan Bóg? Uwielbiam!” Marcina Jakimowicza


Naucz się języka królestwa. „W Jego pałacu wszystko woła «Chwała!»” (Ps 29, 9).

Pamiętam, jak kiedyś w czasie modlitwy przyszła intuicja: „Błogosław wszystkich, których dzisiaj spotkasz”. Zacząłem nieśmiało sprawdzać, jak to działa.

Reklama

Sytuacja była taka: podchodzę do znajomej ekipy, która właśnie reaguje szyderstwem na czyjeś opowieści o naszym wspólnym znajomym. I już otwieram usta, by dorzucić puentę mistrza ciętej riposty, ale przypomniawszy sobie o porannych natchnieniach modlitewnych, pod nosem dukam: „Panie, błogosławię Cię w osobie, którą teraz obgadują”. Efekt? Już mi się nie chce, zwyczajnie nie chce wchodzić w te werbalne przepychanki. Po co pakować się w jakąś duchową schizofrenię, w żonglowanie na przemian uwielbieniem i ironią?

Błogosławienie Boga w każdych, nawet najtrudniejszych sytuacjach to absurd. Z punktu widzenia świata. Pierwszą linią frontu powinny być prośby i błagania, cała ta nasza katolicka książka skarg i zażaleń. Bóg przełamuje ten schemat. Prosi: „Błogosławcie, uwielbiajcie”. Nawet w czasie lokalnych duchowych trzęsień ziemi. Zwłaszcza wtedy.

Błogosławienie Boga w każdej sytuacji wynika wprost z zachęty: „W każdym położeniu dziękujcie, taka jest bowiem wola Boża w Jezusie Chrystusie względem was” (1 Tes 5, 18).

Reklama

Błogosławieństwo jest czynnością boską, nie z tego świata. Wykracza poza prawa logiki, jest irracjonalne, pozornie nie przystające do rzeczywistości „tego łez padołu”. Pogrążony w stagnacji świat zachęca: reaguj na zło rykoszetem, pamiętaj o zasadzie: wet za wet. Przeklinaj, złorzecz, pomarudź sobie, ponarzekaj (u Kowalskiego mechanizm ten działa na zasadzie odruchu bezwarunkowego). Bóg podpowiada: Dziękuj! Błogosław. Przełam myślenie. Nawróć się.

Człowiek, który się modli modlitwą uwielbienia, stopniowo przemienia się w Chwałę Bożą – opowiadał dominikanin-arystokrata ojciec Joachim Badeni.

Pokusa, by nie uwielbiać, jest zawsze: dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Kto jak kto, ale niewinny, niesłusznie oskarżony Jezus miałby wszelkie powody do przeklinania swego losu. Co robił? Łamał chleb i szeptał: „Błogosławię!”.

Reklama

Ewangeliści, pisząc o tym, używają niezwykle obrazowego sformułowania: „Jezus spojrzał w niebo”. „Kazał tłumom usiąść na trawie, następnie wziąwszy pięć chlebów i dwie ryby, spojrzał w niebo, odmówił błogosławieństwo i połamawszy chleby, dał je uczniom, uczniowie zaś tłumom” (Mt 14, 19).

Spójrz w niebo. To naprawdę znakomita perspektywa do oceny twej sytuacji. Zwłaszcza wówczas, gdy twoje położenie wydaje się beznadziejne.

– Błogosławienie jest skuteczną odtrutką na przekleństwo – nie ma wątpliwości ksiądz Józef Gut, opiekun dynamicznej wspólnoty Metanoia z Jaworzna-Szczakowej. – Żyjemy w „przeklinanym” świecie. Wokół nas płynie wielki kulturalny ściek. Bóg odpowiada, dając nam oręż: uwielbienie. Wkłada w nasze usta modlitwę: „Nie jesteś przeklęty, jesteś błogosławiony, kochany, jesteś dzieckiem Boga, nie ciemności”. W codziennej duszpasterskiej praktyce widzę, że w uwielbieniu pomaga konkretne odcięcie się od zła. Proszę penitentów: „Powiedz głośno: w imię Jezusa Chrystusa wyrzekam się ducha obmawiania, nienawiści, nieczystości, agresji itd.”. Mam mocne doświadczenie, że to naprawdę działa i pozwala otworzyć się na uwielbienie. „Nie toczymy bowiem walki przeciw krwi i ciału, lecz przeciw Zwierzchnościom…”. To nie jest moja walka. To walka Jezusa. Najgłębszym fundamentem naszego uwielbienia jest to, że Jezus wziął na siebie wszystkie grzechy i zmartwychwstał. Co to znaczy w przełożeniu z polskiego na nasze? To, że jesteśmy zwycięzcami. Pół roku temu odkryłem coś, co wciąż mnie zadziwia: to, co mnie miało zabić, zabiło już Jezusa. Jak mógłbym Go nie uwielbiać?

– Miałem siedem lat. Mój tata z kolegą poszli do kiosku w Poroninie – wspomina dalej ksiądz Gut. – By do niego dojść, trzeba było przejść przez tory kolejowe. Pobiegłem, zagapiłem się. Wbiegłem na nasyp kolejowy, czułem pod nogami kamienie i nagle coś mnie zatrzymało. Nie wiem co. Nie mogłem się ruszyć. Chcę zrobić krok do przodu i nie potrafię. Trwało to pewnie sekundy, ale ja czułem, jakby zatrzymał się czas. I w tym momencie przed moim nosem przejechała rozpędzona drezyna. Siedzący na niej robotnicy mieli przerażone twarze, krzyczeli. Myśleli, że zobaczą na torach mokrą plamę. Zaczęli hamować, ale zatrzymali się dopiero dwadzieścia metrów dalej. Uświadomiłem sobie po latach, że to miało mnie zabić. Nie zabiło. Zrozumiałem, że nie mam się czego bać.


Fragment pochodzi książki „Pan Bóg? Uwielbiam!”. Tutaj możesz ją zamówić 30% taniej!


Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę