Nasze projekty

Dziesięć dni w rękach Opatrzności. Relacja z RŚA. Część 1

„Proszę, nie wyjeżdżaj! Odział seleka zbliża się do wsi. Zostań! - powiedziała do mnie Pani Mer - Potrzebuję twojej pomocy!”

Reklama

Pierwszy odcinek relacji o. Roberta Wieczorka OFMCap, który od 1994 roku przebywa na misjach w regularnie wstrząsaną konfliktami wewnętrznymi Republice Środkowoafrykańskiej. W listopadzie ubiegłego roku odwiedził ją w trakcie swojej pielgrzymki Papież Franciszek.


W raportach ONZ, które z zasady nie są bynajmniej skore do gloryfikowania osiągnięć Kościoła katolickiego, interwencja Papieża Franciszka na rzecz przywrócenia pokoju w Republice Środkowoafrykańskiej ma jednoznacznie najwyższe notowania. Z perspektywy ostatnich trzech miesięcy można już z pewnością powiedzieć, że była to przełomowa chwila dla historii tego umęczonego kraju. Słowa Franciszka pomogły masie ludzi radykalnie odmienić ich spojrzenie na to, że można żyć inaczej. Jak dotąd bowiem przez ostatnie trzy lata byli bombardowani propagandą, że konfrontacja zbrojna i „trwałe wyeliminowanie” tego „drugiego, innego, więc niebezpiecznego” to jedyna droga do prosperity. I niestety, wielu za tym poszło. A tu tymczasem, wbrew oczekiwaniom, żadnej lepszej przyszłości! Przeciwnie – równia pochyła do otchłani… Papież przybywa jako „pielgrzym pokoju” i odgruzowuje zarzucone wartości: nadzieję, przebaczenie, miłosierdzie i tą, najtrudniejszą: modlitwę za zło nam czyniącym. Zatrybiło! Wybory prezydenckie i parlamentarne odbyły się w spokoju, a ich rezultat został przyjęty bez specjalnych kontestacji. I pomyśleć, że jeszcze na parę tygodni przed wizytą papieską w wielu punktach zapalnych Bangui wrzało, a na północnym wschodzie kraju mówiono o secesji i stworzeniu państwa dla muzułmanów!

Reklama

Miłosierdzie i królik

U mnie w Ndim szykowaliśmy się na parafialną agapę (w specyfice tutejszego Kościoła lokalnego to taka forma rekolekcji: refleksji na Słowem Bożym połączonej z radością wspólnego przebywania). Data wyznaczona na połowę lutego. Pojawił się problem, bo wioska Ndoubori, która od roku była wytypowana jako miejsce wspólnego świętowania jest najbardziej na wschód wysuniętą miejscowością, a od tamtej właśnie strony dochodziły nas trudne do zweryfikowania wieści o jakiś zbrojnych bandach utrudniających życie prostym ludziom. Ostatecznie zdecydowaliśmy się, że spotkanie zrobimy. Nie wolno dać się zastraszyć każdej niepokojącej wieści – trzeba próbować normalnie żyć.

I agape udało się. Wprawdzie przyszło o połowę mniej uczestników, niż to było jak dotąd w zwyczaju, ale osiemset ludzi, to i tak zadowalające osiągnięcie. Trzy dni spędzone w sympatycznej aurze afrykańskiej wioski. Z jednej strony modlitwa, refleksja i post (zaczęliśmy od środy popielcowej), a z drugiej rytm tam-tamu i tańce – one to akompaniują życiu Afrykańczyka nie tylko w momentach radości, ale i w modlitwie, cierpieniu, czy śmierci. Tematem przewodnim było oczywiście Boże Miłosierdzie.

Reklama

W pamięci utkwił mi frapujący epizod. Siedzimy w grupach dyskusyjnych w cieniu pod drzewami na skraju wsi. Cztery grupy są od siebie nieco oddalone, ale mają ze sobą kontakt wzrokowy. Brat Tomasz, który mi wtedy pomagał w spowiadaniu, opowiadał później, że gdy właśnie zabrał głos, by odpowiedzieć na postawione mu pytanie, pozostał nagle zbity z tropu. W mgnieniu oka powstał wielki rumor. Nagle dziesiątki młodych ze wszystkich grup rzuciło się z krzykiem w las – okazuje się, że w pogoń za dzikim królikiem. Widocznie, nieszczęśnik, miał tu swą norę i podirytowany niespodziewaną obecnością tłumu ludzi w pobliżu jego schronienia, nie wytrzymał presji strachu salwując się ucieczką. To był jego ostatni życiowy błąd. Trzeba było widzieć sprawność fizyczną  czarnoskórych chłopaków – imponujące! Co za zwinność! Nie spodziewałem się, że można tak szybko biegać pośród drapiących chaszczy afrykańskiego buszu. Przerażone zwierzę w szalonych uskokach próbowało się wyrwać z obławy, ale przygodni myśliwi byli wszędzie. Krzyki, tumany kurzu – po minucie wracają triumfalnie pokazując w uniesionych rękach kawałki rozszarpanego żywcem królika. Ten dodatek do południowego menu przekazują kobietom. Rozradowane panie z krwawymi szczątkami w jednej ręce, a w drugiej dzierżąc obrazek z Jezusem Miłosiernym – pozują mi do zdjęcia. Chwilę później coś się we mnie jeży… potem gęsia skórka… Czym jeszcze zaskoczą mnie moi czarni bracia? Królik nie miał szans – nawet na sesji o miłosierdziu…

Reklama

Do domu wracamy w sobotę, by ludzie zdążyli na niedzielną, drugą turę wyborów (15.02.16). Koło kościoła w Ndim wołają mnie młodzi z Zole, uczestnicy agape, którzy zdążyli już jako pierwsi dotrzeć tu na rowerach i mówią, że o jakieś 5 km stąd zostali „obskubani” z co cenniejszych rzeczy przez uzbrojonych muzułmanów. Zdziwko… Nie biorę jednak tego na serio, bo chłopaki nie mają min zbyt przejętych zaistniałym incydentem. Opinię lekkiego potraktowana tej sprawy potwierdza mi  nazajutrz p. Martin Ziguele (jeden z ważniejszych kandydatów na prezydenta, który jednak odpadł w pierwszej turze). Akurat jeździł po naszej okolicy, gdzie zastępczo kandydował, by pozostać choć deputowanym. Zawitał też do nowicjatu, bo jak sam przyznał, jest krewnym naszego przełożonego, brata Jean Yves’a. Ludzie się przebierają na muzułmańską modłę – mówił – i zamaskowani turbanami chcą bezkarnie przetrzepać kieszenie swym sąsiadom. Usypiam z takim przekonaniem, by nazajutrz, jak wszyscy bracia, jechać do Bouar na kapitułę (forma sejmu zakonnego: sprawozdania, wybory nowych władz – pięć dni posiadówy…).

Na mapie zaznaczono położenie miejscowości Ndim w Republice Środkowoafrykańskiej, w której przebywa o. Robert Wieczorek OFMCap:

Sami na pastwie losu

W poniedziałek rano giną mi gdzieś klucze. Rozstąp się ziemio – nie ma ich nigdzie! Przebiegam miejsca z poprzedniego dnia, przy pomocy braci przekopuję pokój – nic z tego (później je znajdę). A tymczasem muszę jeszcze zorganizować materiał do roboty dla mechanika na czas mej nieobecności. Mam jechać starą toyotą z br. François, Francuzem – budowlańcem. Wyjazd się opóźnia. Zapalam ostatecznie, by ruszyć w drogę z godzinnym poślizgiem, gdy pojawia się Pani Mer. Katoliczka, ale w ciągu paru minionych lat mieliśmy kilkakrotnie różnice w poglądach na pewne sprawy, więc nasze relacje są raczej chłodne. Komunikujemy się, gdy już naprawdę jest tego potrzeba. Proszę, nie wyjeżdżaj! Odział seleka zbliża się do wsi. Zostań!  – nastaje – Potrzebuję twej pomocy!.

I wyjaśnia: Wczoraj wieczorem, nasz Podprefekt z Ngaoundaye w asyście Minusca (żołnierzy kameruńskich z pokojowej misji ONZ) zbierając urny po wyborach natknął się na nich w Mbaideng. Przyjechał po tym do Pani Mer, by ją uprzedzić, że ci zamierzają przyjść nazajutrz do Ndim i trzeba ich przyjąć.

Konsternacja. Biję się z myślami. Mam obowiązek uczestnictwa w kapitule, ale jak tu zostawić nowicjuszy samych (miał do nich dołączyć ks. Krzysiek na zastępstwo). Piszę list do kustosza br. Serge’a, że zdecydowałem się zostać i wysyłam z nim br. Franciszka.

Anonsowani „goście” nie dali długo na siebie czekać. Zdążyliśmy jedynie bez paniki rozesłać dzieci z naszych szkół, by wracały do domów. Koło jedenastej zbrojni wchodzą do wsi. Jest ich z dwudziestu. Wszyscy ubrani w mundury i uzbrojeni w AK-48.

Anonsowani „goście” nie dali długo na siebie czekać. Zdążyliśmy jedynie bez paniki rozesłać dzieci z naszych szkół, by wracały do domów. Koło jedenastej zbrojni wchodzą do wsi. Jest ich z dwudziestu. Wszyscy ubrani w mundury i uzbrojeni w AK-48. W większości to rosłe chłopy, rysy twarzy ewidentnie wskazujące na pochodzenie z dalekiej północy (Zakawa – pogranicze Czadu i Darfuru), co też potwierdza się niebawem, gdyż tylko dwaj władają sango (język używany w Republice Środkowoafrykańskiej). Pani Mer ze swymi radnymi oferuje im miejsca do siedzenia w cieniu zadaszenia na targowisku i wiadro wody do ugaszenia pragnienia. Miejsce spotkania otacza spory tłum ciekawskich.

Wyjaśniają, że przybyli tu za pozwoleniem Pana Podprefekta dla zapewnienia pokoju i wolności w przemieszczaniu się ludzi. Trzeba skończyć z wojną i waśniami plemienno-religijnymi. Posiedzą we wsi z dwa trzy dni, zobaczą jak ich ludzie przyjmą, ale nie trzeba się ich bać. Nie mają złych intencji. Jak by co, to pójdą sobie dalej…

Przyjęcie gości to u nas tradycja – odpowiada Pani Mer – ale jesteśmy zaskoczeni waszą ofertą ochrony, bo przez cały okres wojny w RCA nic złego się u nas w okolicy nie wydarzyło, ludzie żyją tu spokojnie, muzułmańscy pasterze Mbororo wrócili tu przed ponad pół roku. Lokalna samoobrona radzi sobie bez niczyjej pomocy z zewnątrz. Regularnie pojawia się tu żandarmeria z Ngaoundaye. Przeciwnie, to wasze uzbrojenie napawa ludzi obawą…

Skoro mówicie, że tu jesteście oficjalnie – proponuję – to zróbmy sobie zdjęcie rodzinne, bym mógł je wysłać dalej, do władz, aby te były na bieżąco waszej tu wizyty.

Nie ma sprawy – poślijcie też po Pana Podprefekta do Ngaoundaye, by nas tu odwiedził i potwierdził nasze dobre intencje – odpowiadają. Merostwo pcha „umyślnych” do podprefektury, by przywiozła tego, który miał wydać zbrojnym pozwolenie na ich pobyt w Ndim, a ja wracam do domu, by wysłać mailem komu trzeba zdjęcia z informacją o sytuacji na miejscu.

Pod bramą nowicjatu znajduję kobiety Mbororo z masą dzieci i tobołkami na głowach. Chciałoby się powiedzieć: Czegoż się obawiacie? Przecież nowoprzybyli to wasi pobratymcy i współwyznawcy? Mbororo jednak wolą spać pod osłoną ogrodzenia nowicjatu, a ich krowy na noc spędzać do lasku w naszej koncesji. Zaraz za nimi schodzą się też ludzie z najbliższej dzielnicy Ndim (nazywa się Watykan) – kobiety, dzieci i starcy, katolicy, ale i protestantów nie brakuje. W ciągu godziny zacisze nowicjackiego eremu zmienia się w gwarne obozowisko. Ogniska w różnych miejscach. Wszędobylska dzieciarnia. Taki klimat będzie panował przez najbliższe dni. Przydzielamy im do spania wszystkie wolne pomieszczenia – wielu i tak będzie spało na zewnątrz, ale o tej porze noce są już ciepłe. Myślę sobie po cichu: w razie problemów, cóż ja wam poradzę? Ale jeśli mogą się choćby po trosze lepiej poczuć pod naszą kuratelą, to przecież nie odmówię. Mężczyźni zostają we wsi, by z dystansu przyglądać się rozwojowi sytuacji, a i przy okazji doglądać ich domostw, bo żerujących na takich okazjach hien nigdy nie braknie.

Wieś do wieczora wyludnia się prawie całkowicie. Ruch zanika. To wiele mówiąca cisza. W obejściu u Pani Mer panuje nerwowa sytuacja. Delegacja z Ngaoundaye wróciła z kwitkiem, czyli bez Podprefekta. Wrobił nas – wrze w komentarzach – odwrócił rebeliantów od Ngaoundaye (tam, gdzie się spotkali byli o jedyne 20 km od podprefektury) i skierował ich w naszą  stronę, a teraz się miga, że niby zmęczony. Trzeba jednak iść na umówione spotkanie i powiedzieć im jasno co się dzieje: Podprefekt umywa ręce i nie chce przyjechać. Pani Mer chce jeszcze dorzucić: Daliśmy Wam jeść i pić – zbieracie się w drogę. Ale stopujemy ją. Jak? Na noc? Iść dalej, to znaczy do kolejnej wsi, a tam nadal jej gmina. Takie przerzucanie gorącego ziemniaka z ręki do ręki, to żadne rozwiązanie…

Asystuję Pani Mer i jej radnym na miejscu spotkania. Nasi intruzi rozsiedli się w cieniu wielkich mangowców w koncesji zrujnowanej od lat fabryki bawełny, praktycznie naprzeciw misji katolickiej i placu targowego, paraliżując w ten sposób całe życie wsi, bo to też skrzyżowanie prowadzące do naszej szkoły katolickiej i szpitala (chorzy i ich rodziny zdążyli już się stamtąd wynieść).

Pani Mer drżącym nieco głosem wyznaje, że na nic ich poselstwo, bo „kota zo” (wielki człowiek), który miał być gwarantem ich tu przysłania, teraz nie chce przyjechać. No to mamy problem… Wymiana zdań toczy się za pośrednictwem jednego z tych dwóch znających sango, który potem tłumaczy na ich arabski. Nazwałem go sobie Lisem, ze względu na pociągłą fizjonomię i przymrużone oczka. Nasi rozmówcy mają spięte miny i pytają o powód wyludnienia się wsi. W odpowiedzi Pani Mer tłumaczy, że mimo ich zapewnień o pokojowych intencjach, wielokrotne doświadczenie nauczyło ludzi, że gdy przychodzą jacyś zbrojni, to jednak lepiej się pochować. To karabiny w ich rękach budzą zrozumiały niepokój – normalny instynkt samozachowawczy.

To ty, biały, mieszasz ludziom w głowach. Jeździsz rowerem po wsi – widać, że coś knujesz!

Ale nasi przybysze nie są przekonani do tej argumentacji. Oni wiedzą lepiej. Problem jest gdzie indziej. Otóż we wsi musi być ktoś, kto robi krecią robotę! Analizuję kogóż też sobie upatrzyli? Szefa samoobrony, czy też któregoś z radnych-bezradnych? Lisia Twarz wskazuje na mnie: To ty, biały, mieszasz ludziom w głowach. Jeździsz rowerem po wsi – widać, że coś knujesz!.


>> Przeczytaj drugą część relacji z RŚA <<


Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę