Nasze projekty

Za słońce, banany i fasolę

Afrykańczycy pokazali mi, że w naszym technologicznym świecie zagubiliśmy poczucie prawdziwej wdzięczności wobec Stwórcy. A wszystko jest przecież darem, za który powinniśmy dziękować. Filipińczycy, którym tajfun zabrał cały skromny majątek mówili: nigdy nie jesteś tak biedny, żeby nie móc się podzielić z drugim. Dziękując Bogu za ocalone życie przygarnęli do swej rodziny osierocone przez kataklizm dzieci…

Reklama
  • Bez domu, ale z Jezusem (prycza w obozie ewakuacyjnym)
  • Centrala Tubunga i odwiedziny
  • Krajobraz po tajfunie; ludzie żyją na brzegach rzeki
  • Ocalały mężczyzna pokazuje swe koło ratunkowe
  • Ojciec dziękuje Jezusowi za ocalenie rodziny
  • Po drodze mijamy rwandyjskie chaty
  • Postęp miesza się z biedą
  • Rwandyjczycy na adoracji
  • Rwandyjskie dzieci
  • W takich prowizorycznych kaplicach modlono się po tajfunie
  • Życie w jednym z obozów; każdy szuka choć troche intymności

Tej modlitwy nigdy nie zapomnę. To było kilka lat temu w Rwandzie. Gliniana chata chyliła się ku ziemi. Przez dach zrobiony z liści bananowca do wnętrza kapały krople deszczu. Na dworze szalała burza. Ojciec rodziny, która mnie zaprosiła wzniósł ręce ku górze i dziękował Bogu za wszystko czym nas obdarza… W chacie poza stołkami, na których siedzieliśmy, nie było nic. Zapadający mrok rozpraszała paląca się świeczka. Przyniesiona przez nas. Kiedy on się modlił, ja wciskałam się jak najdalej w kąt chaty, by ukryć łzy. Zetknięcie słów dziękczynienia ze stanem ich posiadania było porażające. A on dziękował. Dziękował za dobrze przeżyty dzień, za słońce, które sprawiło, że banany zaczęły dojrzewać i za to, że wkrótce będzie można zebrać fasolę. Dziękował za kolejne dziecko, które właśnie się urodziło i za zdrowie żony. I za mnie. Za to, że „biała kobieta” zechciała ich odwiedzić… Ta szczera modlitwa miała niezwykłą moc. Misjonarzowi, który mi ją tłumaczył z lokalnego języka kinyaruanda kilka razy załamał się głos…

 

Za sobą miałam już setki odwiedzin w afrykańskich chatach i wiele spotkań. Nieraz nie zdążyłam jeszcze dobrze wejść, a już ku mnie wyciągał się las rąk po cukierki, kredki, zabawki… To spotkanie było inne. Po krótkiej przepychance pięcioro dzieci jakoś zmieściło się na moich kolanach. Z rodziców emanowała niesamowita godność, a zarazem bliskość. Przyjęli mnie jak swoją. By podziękować za to, że dzięki adopcji serca (zresztą opłacanej nie przeze mnie, ale przez zupełnie mi nieznanych ludzi) ich dzieci mogą chodzić do szkoły, zaprosili na wspólny posiłek. Ta modlitwa dziękczynna wybrzmiała właśnie przed nim. Na desce służącej za stolik pojawiły się trzy metalowe talerze: dla mnie, dla misjonarza i ojca rodziny. Na każdym góra ryżu, a na niej usmażone jajko i sos z orzeszków ziemnych. Dzieci wpatrywały się w to dobro rozmarzonym wzrokiem zagryzając kawałki trzciny cukrowej, której słodki smak zabijał głód. Było już po zmierzchu, a pierwszy posiłek był dopiero przed nimi. I ten cały posiłek stał właśnie przed nami. Gdybyśmy wraz z misjonarzem zjedli nasze porcje siedmioosobowa rodzina musiałaby się zadowolić tym, co zostało na talerzu taty… Dziękując za otrzymywaną pomoc podzielili się wszystkim co mieli, a raczej tym, czego nie mieli. Głód był ich codziennym towarzyszem.

Reklama

 

Kiedy sięgnęłam ręką po ryż wpatrywali się z napięciem jak zareaguję. Sos okazał się wyśmienity i chyba było to widać po mojej minie, bo bardzo się ucieszyli. By nie pozbawiać ich posiłku wzięłam owoc, mówiąc, co zresztą było świętą prawdą, że nigdy nie jadłam banana prosto z drzewa. Potem misjonarz musiał długo tłumaczyć skąd się w Europie biorą banany… Rozmawialiśmy prawie całą noc. Na koniec wizyty rodzina odprowadziła nas na misję. Po drodze tato ściął kawał bananowca i ogromną kiść bananów zarzucił sobie na ramię. To był ich dar dla mnie. Na drugi dzień przyszli z rewizytą. Tata przydźwigał na misję kolejną ogromną kiść bananów… prosto z drzewa. I kolejny raz dziękował za odwiedziny. Prosta, szczera wdzięczność wobec Boga i człowieka, o której my, ludzie bogatego świata tak często zapominamy.  I do tej wdzięczności wcale nie jest potrzebne nasze polskie: „zastaw się, a postaw się”.

 

Reklama

„Nigdy nie jesteś tak biedny, żeby nie móc się podzielić z drugim” – słowa te słyszę w jednym z obozów gdzie schronienie znalazły ofiary tajfunu, który spustoszył filipińskie miasto Cagayan de Oro. Mężczyzna patrzy mi prosto w oczy. Wokół niego zbiera się grupka dzieci. „Te są moje” – pokazuje na trójkę – „a tę kolejną trójkę przygarnęliśmy, bo tajfun je osierocił”. Nie ma w tym jakiejś dumy, chwalenia się – zobacz jacy jesteśmy wspaniali! Nie, nic z tego. „Bóg uratował naszą rodzinę i choć w ten sposób możemy mu podziękować” – dodaje z prostotą pokazując na stojącą przed namiotem… butlę gazową. Mężczyzna opowiada, że kiedy przeszedł tajfun i w rzece podniosła się woda, wraz z żoną i dziećmi uczepił się nadmuchanej dętki z samochodu. I tak popłynęli w ciemność, trzęsąc się z zimna. „Przy jednym z mostów dryfująca gałąź przebiła dętkę. Wtedy wyłowiłem pustą butlę gazową. To było koło ratunkowe, które podsunął nam Bóg” – mówi Jemel.

 

Jego ciało pokryte jest szramami. Został pokaleczony, gdy chronił dzieci przed naporem kawałków domów i konarami drzew. Z rzeki woda wyniosła ich na zatokę. Po 18 godzinach ledwo żywych wyłowili rybacy z sąsiedniej wyspy Camiguin. „Nigdy nie zapomnę tych wołań: „mamo, tato ratujcie”, które słyszałam, płynąc przez morze” – opowiada jego córka Mari Flores. Dziś dzięki pomocy, którą otrzymali odbudowali swój dom, a dzieci znów mogą chodzić do szkoły. Niedaleko nich zamieszkał samotny mężczyzna. „Tuż przed uderzeniem tajfunu wyszedł z więzienia, wszyscy patrzyli na niego podejrzliwie” – opowiada siostra Marta Patricia pracująca na Mindanano. Kiedy rozpoczęła się tragedia, zamiast uciekać przywiązał się liną do drzewa i wyławiał kolejnych rozbitków. Wcześniej nikt z nim nie chciał rozmawiać, teraz jest powszechnie szanowany.   

Reklama

Ocalali z tajfunu nie tylko zaczęli odbudowywać swe domy, ale i organizować dziękczynne pielgrzymki za ocalenie życia. Wiele z nich przychodziło do leżącego na obrzeżach tego miasta sanktuarium Bożego Miłosierdzia. Spotykam tam mężczyznę otoczonego gromadką dzieci. Pokonują w górę schodek za schodkiem. Rytm wędrówki wyznacza modlitwa. Kiedy docierają do kaplicy, mieszczącej się w sercu 17-metrowej figury Jezusa Miłosiernego, klękają przed wystawionym tam Najświętszym Sakramentem. Dziękują za ocalenie. – „Siedzieliśmy na dachu domu sąsiadów i przez kilka godzin odmawialiśmy Koronkę do Miłosierdzia Bożego. W naszej okolicy przeżyły tylko dwie rodziny. Straciliśmy wszystko, dom i to, co mieliśmy, ale żyjemy – mówi mężczyzna, wspominając dramatyczne chwile tropikalnego tajfunu, który spustoszył zamieszkiwaną przez nich okolicę. Kilka dni później w tym samym miejscu modli się kobieta”.

 

– „Kiedy uderzył tajfun, pociągnęłam męża i dzieci inną drogą, niż zawsze chodziliśmy z domu. Ci, którzy poszli starą ścieżką, zginęli” – opowiada. W rękach trzyma sfatygowany obrazek Jezusa Miłosiernego. – To jedna z nielicznych rzeczy, które udało nam się uratować – dodaje. Dziesiątki podobnych obrazków spotkam w centrach ewakuacyjnych przy łóżkach ocalonych. Przy nich wieczorami modlą się, dziękując Bogu za życie i zawierzając Mu swój los.  

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę