Nasze projekty

„Jedz, módl się i… pragnij!”

Przyznam się od razu: kompulsywne liczenie kalorii, bezmyślne pochłanianie czekolady i niekończące się dywagacje w damskim gronie, co jest gorsze: być mała i gruba, czy duża i gruba – te zjawiska, powiem oględnie, nie są mi całkiem obce. Dokonawszy tego coming outu, dodam wszelako, że duchowa strona egzystencji też mnie zajmuje.

Reklama
„Stworzona by pragnąć. Tęsknoty kobiecej duszy”

Nie bez nuty zaciekawienia (choć wiadomo – z pewną nieśmiałością) sięgnęłam zatem po bestseller Lysy Terkeurst Stworzona, by pragnąć, reklamowany hasłem Jedz, módl się i… pragnij!.

 

Muszę zaznaczyć, że nie jest to prezentacja nowej diety ani zasad zdrowego odżywania się; wbrew moim oczekiwaniom nie jest to też poradnik o samoakceptacji ani zmaganiu się z kompleksami. Jest to książka dla kobiet, które z jedzenia uczyniły swojego bożka (dlaczego tylko dla kobiet, to pozostaje zagadką, ale przyjęłam to jako fakt), napisana z pozycji osoby wierzącej, i to wiarę swoją traktującej bardzo serio. Jeśli to doprecyzować, wiele rzeczy staje się jasne. A tak postawiony problem – wart zgłębienia.

Reklama

 

Polski odbiorca, czy raczej odbiorczyni, może mieć jednak z tym dziełem – arcyamerykańskim i protestanckim z ducha – zasadniczą trudność, płynącą z jego dwóch cech. Pierwsza to bezceremonialne połączenie dwóch porządków, tradycyjnie ujmowanych oddzielnie: spraw ducha i spraw ciała, sacrum i profanum – które w oczach wielu może się wydać nieporozumieniem, zahaczającym wręcz o profanację. Przekonanie autorki, że Pana Boga niesłychanie interesuje, co mamy na talerzu, a połowa Ewangelii traktuje o problemie jedzenia, uruchamia w nas odruch sprzeciwu, jakieś zawołanie: nie no, weź, przestań. Po drugie, mamy tu styl typowy dla poradnika, czy raczej literatury motywacyjnej: są pytania do przemyślenia, jest żarcik, anegdota, trochę zwierzeń i dziarskie nastawienie na sukces, innymi słowy amerykańskie alleluja i do przodu. Te dwie cechy dają mieszankę miejscami trudną do strawienia nawet dla życzliwego czytelnika. Kusi cię, by napchać się chipsami? Proszę, oto stosowny cytat z Biblii, którym chlaśniesz pokusę na odlew… Trochę zgrzyta.

 

Reklama

A jednak pozostałam właśnie czytelnikiem życzliwym, ponieważ Lysa nie wydaje się nastawiona na reklamowanie przepisu na idealne życie. Przede wszystkim dzieli się swoją własną historią – i to sprawiło, że dałam jej kredyt zaufania.

Jedzenie jako źródło pociechy zastąpiło mi Boga – przyznaje odważnie. I niewątpliwie, opisując swoje zmagania w tym zakresie, zwraca uwagę na wiele istotnych problemów. Na to, że nasza cielesność ma też wymiar duchowy, że to nie są całkiem rozłączne porządki. Że to, co jem, ma też wartość moralną – z wielu względów, tak w kontekście szacunku do otaczającego mnie świata, jak i do siebie samej. Że Bóg chce być Panem całego naszego życia, chce ogarnąć każdą jego sferę, choć my wolelibyśmy Go zapędzić do kościelnej kruchty i najlepiej pozamykać okna, żeby nie rozglądał się zbytnio po meandrach naszych życiowych wyborów. Że jedzenie może stać się narkotykiem, który – dając chwilowe zaspokojenie czy zapomnienie – na dłuższą metę niczego nie rozwiązuje, wpędza tylko w błędne koło pożądania i poczucia winy. Że wiele możemy nim zagłuszać. I że zdrowa asceza (czy po prostu ewangeliczne ubóstwo?) może być sposobem na wewnętrzną wolność.

 

Reklama

Są w tej książce momenty wielkie, przebłyski natchnienia, jak na przykład wtedy, gdy autorka zadaje pytanie, czy i na ile definiujemy się przez konsumpcję. Albo gdy opisuje wielki głód, z którym żyjemy – głód czegoś znacznie więcej niż kotlet czy ciastko. Gdy zwraca uwagę, że obsesyjne łaknienie bywa zastępcze wobec innych niespełnionych pragnień – zajadamy wszak często pustkę, bezsens, brak miłości. Gdy pisze o znalezieniu dobrego „punktu widokowego” na własną historię, dzięki któremu to, co było w niej raną, przestanie nas niszczyć. Szkoda jednak, że nie pogłębia tych wątków, że koncentruje się tylko na zjawiskach, nie pytając o źródła – bądź jedynie się po tych źródłach, trafnie przecież wskazanych, prześlizguje.

Chciałabym być dobrze zrozumiana: ta książka mnie nie gorszy ani nie oburza, ani też nie śmieszy. Nie uważam jej także za niepożyteczną. Nie ma co udawać, że przedstawione w niej problemy nie istnieją, ani odbierać im wagi i powagi. I jeszcze raz powtórzę, że próbę mariażu przyziemnej tematyki z perspektywą wiary uważam za dobrą. Nie mogę się jednak pozbyć uwierającego wrażenia, że coś tu nie gra, że tak do końca autorka nie wie – albo nie mówi wyraźnie – po co pisze. Na wstępie zaznacza, że w pewnym momencie życia odkryła, iż aby naprawdę zatroszczyć się o swoje zdrowie, potrzebuje głębszej motywacji niż tylko zrzucenie iluś kilogramów, by wcisnąć się w dżinsy. Tę motywację znalazła w pełnieniu woli Bożej. Tak oto walka z nadmiernym jedzeniem stała się dla niej przygodą duchową, w której wielką rolę odgrywa samodyscyplina. Jest tu jednak ryzyko pewnego uproszczenia, by nie powiedzieć: manipulacji. Ostatecznie bowiem ciągle chodzi o to, żeby schudnąć. Cała ta idea posłuszeństwa Bogu, który pragnie mojego zdrowia i umiaru, wydaje się służebna wobec tego celu.

 

Nie odmawiam Lysie głębszych intencji, wierzę w nie, jednak wciąż wyczuwam tę niespójność. Jakby nie mogła się zdecydować, czy pisać o duchowej podróży, czy jednak o odchudzaniu. I może dlatego tytuł Stworzona, by pragnąć wydaje się ciut naciągany – bo w gruncie rzeczy nie dowiadujemy się wiele o tym pierwotnym pragnieniu, do którego zostałyśmy stworzone, i o tej Bożej woli, którą mamy pełnić, wolne od obciążeń – prócz enigmatycznego zapewnienia, że są to rzeczy wyższe. I może dlatego też entuzjastyczne zdania typu „chudnę dla Jezusa” – mimo całej mojej życzliwości – jednak rażą.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę