Nasze projekty

Nie ma dobrego czasu na dzieci

A gdyby tak po prostu przestać się bać i zaufać Panu Bogu? A gdyby tak odwrócić optykę i przyjąć, że pojawienie się dziecka wcale nie wywraca naszego świata, ale sprawia, że wszystko wreszcie pomału wraca na swoje miejsce?

Reklama

Lubimy ład i porządek. Lubimy przewidywalność i kontrolę. Pewność. Grunt pod nogami. Lubimy nasze małe i większe komforty życiowe. Lubimy plany. Że najpierw ślub, kilka lat na beztroskie szaleństwo we dwoje, dynamiczny rozwój kariery, własne mieszkanie i wreszcie moment, kiedy będziemy gotowi na dziecko. Nawet jeśli czasem ten moment będzie trzeba odsunąć, on z pewnością nadejdzie. Jesteśmy tego pewni. Przecież chcemy mieć dzieci… Tylko dlaczego ściska nas w gardle na samą o nich myśl?

Hedonistyczny świat, w którym żyjemy przekonuje nas jak wielkim poświęceniem jest dziecko. Jak trudno jest utrzymać ten sam poziom komfortu życiowego wraz z jego pojawieniem się na świecie. Jeżeli jednak pomimo wysiłków specjalistów od farmakologii i ikon popkultury, zaczniemy na poważnie myśleć o potomku, od razu wpadamy w szpony kolejnych specjalistów. Tym razem od potężnego przemysłu „około-dziecięcego”. Jeżeli do tej pory musieliśmy zmagać się z lękiem przed dzieckiem, teraz zostajemy wtłoczeni w nowy rodzaj niepokoju – czy starczy nam na wszystko? Na wózek z opcją turbo? Na słoiczki bio? Na kocyk z alg morskich? Na nawilżacz, wyparzacz, laktator, nosidło ergonomiczne, chustę plecioną, drewniane zabawki z eco-atestem, płyty z Mozartem i przedszkole Montessori???? Co nam pozostaje? Możemy uwikłać się w tę potężną spiralę lęku i szeptem powtarzać sobie po każdym zbliżeniu 'Boże, tylko nie teraz! Boże, jeszcze nie teraz! Jeszcze tylko doktorat, jeszcze awans na senior managera, jeszcze trochę czasu!”. Albo możemy zrobić coś radykalnie innego i przyjąć u progu małżeństwa, że tak na dobrą sprawę nigdy nie będzie dobrego czasu na dziecko. Bo zawsze będzie czegoś za mało. Zawsze moglibyśmy być bardziej gotowi, świadomi, poukładani, mniej egoistyczni.

Ale od początku. Najpierw poczęcie. Czasem przeoczone i niezauważone. Czasem wymodlone, wywalczone, niepewne. Potem miesiące ciąży; nie pozbawione pięknych chwil, ale i pełne lęku, niepokoju. Wreszcie poród… i zaczyna się Wielkie Nowe. Na początku próbujemy jeszcze łatać  dwa światy – ten sprzed dziecka i ten z nim na pokładzie. Wszędzie piszą, że to możliwe. Że to kwestia dobrej organizacji, a przecież to akurat zawsze nam wychodziło. Zatem jeszcze wykupujemy karnet na siłownię tuż po połogu, jeszcze rezerwujemy miejsce na wypad majowy ze znajomymi, ale z każdym dniem dociera do nas coraz wyraźniej, że to, co dawne minęło bezpowrotnie. A potem pojawia się zdziwienie. Ogromne zdziwienie, że korporacyjne stresy przed deadlinem przestają robić na nas wrażenie, że kolejny sezon wiosna/lato w sklepach, a nas wcale nie ciągnie, żeby go oglądać. Niby wciąż pamiętamy jak smakuje latte w naszej ukochanej kawiarni na rynku, ale coraz częściej dopada nas dziwne uczucie zażenowania, że kiedyś coś takiego jak kawa na starówce było dla nas ważne.

Reklama

Jeszcze koledzy kupują dla nas w ciemno bilet na mecz, ale ku zaskoczeniu wszystkich odmawiamy, tłumacząc się niezręcznie wieczorną kąpielą malucha. Co się z nami dzieje? Wśród nieprzespanych nocy, bólu, lęku o każdy oddech, pierwszych kąpieli, pierwszych uśmiechów, pierwszych kroków rodzimy się my –  rodzice. I jeżeli wyrzucimy z głowy i z serca wszystkie te brednie o łączeniu ról, o samorealizacji, o wypełnianiu planów życiowych i osiąganiu kolejnych celów, pomalutku zaczniemy odkrywać, że życie tak naprawdę dopiero się dla nas zaczyna. I że to my dużo bardziej potrzebujemy naszych dzieci, niż one nas. One dostają od nas wikt i opierunek, miłość i czułość, ale my rodzice dostajemy od nich coś o wiele cenniejszego – naszą prawdziwą, wykutą w ogniu codzienności, niezniszczalną tożsamość.

Kim byłabym gdyby nie moje dzieci? Pewnie nadal pracowałabym dla wielkiej korporacji przekonana, że szczęście wiąże się z obsługą wielomilionowych kontraktów i ołówkowymi spódnicami. A w środku wciąż byłabym tym wystraszonym kurczakiem, który każdą kąśliwą uwagę szefa odchorowywał w kącie, który uginał się pod oskarżycielskim spojrzeniem nieżyczliwego mi świata. Potrzebowałam 4 par oczu, wpatrzonych we mnie z siłą, natężeniem i bezgranicznym zachwytem. Potrzebowałam stać się dla tych małych Nieboraków całym światem, żeby zrozumieć jak wielka jest moja rola, jak niepodważalna jest moja godność. I nikt, naprawdę nikt nie może mnie już zranić do żywego.

Reklama

Kim byłabym gdyby nie moje dzieci? Pewnie nadal chorowałabym na gigantomanię, albo dla rozrywki żyłabym rozpamiętywaniem przeszłości. Potężna, prawie przez nikogo niezauważana praca mamy; tysiące obiadów, tony dziecięcej odzieży (za małej, za dużej, o wciąż dobrej!) przerzucanej w kółko pomiędzy koszem na pranie, suszarką, komodą/szufladą/szafą, miliony kilometrów z wózkiem głębokim, spacerówką, za łapkę, w chuście, za rowerkiem biegowym (z lekką zadyszką), setki godzin poświęconych na czytanie, na usypianie, na wpatrywanie się w śpiące Maluchy… ściągnęły mnie skutecznie na ziemię. Jestem tu i teraz. Ani nie patrzę w tył, ani nie wybiegam w przód. Nie projektuję już siebie, ani nie zadręczam się tym, co było. Prawdę mówiąc, szkoda mi na to po prostu czasu.

Kim byłabym gdyby nie moje dzieci? Pewnie nadal mówiłabym „drukowanymi literami” i reagowała przesadną egzaltacją na kazania Mistrza Eckharta. Dzieci nauczyły mnie prostoty, zwyczajności. Nie muszę już udowadniać nikomu jak bardzo jestem oczytana, jak wyszukane mam słownictwo. Jestem, jaka jestem. Całkiem przeciętna, całkiem zwyczajna. Nie zrozumiałam instrukcji obsługi pralki i mój małżonek tarza się ze śmiechu nad moją indolencją technologiczną? Trudno! Nie znam książki, o którą pyta mnie oczytany szwagier? Trudno! Uff, co za ulga!

Reklama

Kim byłabym gdyby nie moje dzieci? Na pewno nie umiałabym tak ufać Bogu. Rodzicielstwo to nie tylko całowanie różowych stópek i umieranie ze śmiechu na widok natchnionych pląsów pięciolatka. Rodzicielstwo to też głęboki jak otchłań, czarny jak noc strach gdy grypa wpycha dziecko na OIOM. Rodzicielstwo to też krzyk rozpaczy i bezsilności, kiedy pękają kolejne wenflony w malutkim, kilkudniowym ciałku naszego Maleństwa. Rodzicielstwo to też skrajne zmęczenie, frustracja, lęk czy starczy do pierwszego i nerwowe liczenie drobniaków przed kasą. Rodzicielstwo, szczególnie w takiej większej niż przeciętnie wersji, to też upokorzenie. W dniu, w którym usłyszałam kpiącą rozmowę moich sąsiadów o naszej kolejnej ciąży, całkiem przypadkiem (akurat!) przeczytałam słowa papieża Franciszka „Nie ma pokory bez upokorzenia”. Nieżyczliwe słowa bardzo bolą, ale i wyzwalają. Nie jestem już zakładnikiem czyjejś opinii o mnie. Nie zależę już od osądu kogokolwiek, prócz tych, których kocham.

Kim byłabym gdyby nie moje dzieci? Na pewno nie miałabym takiej relacji z Niebem. Kiedy dzieci przychodzą na świat jedno po drugim, kiedy dzień miesza się przez kilka lat z nocą, naprawdę trudno o siły i skupienie potrzebne chociażby do różańca. Nie wiem ile razy łapałam się na tym, że zamiast Pozdrowienia Anielskiego liczę do dziesięciu, albo podczas czytania Psalmów myślę o tym, kto jutro weźmie dzieci na basen i czy schowałam rosołek do lodówki. Nie wiem ile Mszy św. spędziłam ganiając wkoło kościoła za ledwo trzymającym się na nogach roczniakiem, albo ile rodzinnych modlitw ograniczało się do wielkiego rodzinnego „tuliaka”, bo już naprawdę na nic innego nie starczało siły. A jednak… a jednak w tym wszystkim, w tym wielkim domowym kieracie, niepostrzeżenie Niebo łączy się z ziemią.

Tylko mamie z chorą od dwóch miesięcy czwórką maluchów uchodzi płazem kąśliwa uwaga pod adresem Miriam „Przestań się już błagam tak uśmiechać, w końcu miałaś tylko jedno”. I tylko taka mama, w akcie ostatniej desperacji, potrafi włożyć pod poduszkę gorączkującemu powyżej 40 st od tygodnia dziecku obrazek „Jezu ufam Tobie”, by rano zamiast przyjąć z radością cud uzdrowienia, biegać jak szalona po aptekach, bo chyba się termometr zepsuł! Tak naprawdę w utrzymywanie na powierzchni tego całego roztańczonego cyrku na kółkach zaangażowani są dosłownie wszyscy: „Św. Józefie – większy samochód by się przydał!”, „Św. Antoni! Błagam!!! Gdzie są te klucze???!!!”, „Św. Teresko! Ulecz ją z tych fochów, bo nie ręczę za siebie!”, „O św. Cecylio! Niechże już przestanie tak wyć do księżyca!”, „O Jezu czteroletni! Zrób coś z tym małym buntownikiem, bo za uszy powieszę!”.

Pierwsze przykazanie, jakie usłyszał człowiek w Raju („Bądźcie płodni i rozmnażajcie się, abyście zaludnili ziemię i uczynili ją sobie poddaną” Rdz 1,28) to najlepsze życzenia, jakie można złożyć nowożeńcom. To właśnie jest ta odwrócona optyka, o której wspomniałam na początku. Bóg widząc nas, u progu naszego małżeństwa zdaje się mówić nam jedno: „Nie bójcie się dzieci! To dzięki nim, a nie wbrew nim zdobędziecie świat! To dzięki nim odkryjecie do jak wielkich zadań was powołałem i zobaczycie do czego naprawdę jesteście zdolni”. Więc kiedy ogarnie was panika na widok dwóch kresek na teście ciążowym, weźcie głęboki oddech i spokojnie przerzućcie nogi przez burtę. Właśnie zaczynacie chodzić po wodzie.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę