Nasze projekty

Rena. Dziewczyna z Powstania

Najgorsza była bezradność. Na naszych oczach, w pierwszym powstańczym szturmie, zginęło tylu naszych kolegów. My zaś nie mogliśmy nic zrobić.

Reklama

Fragment książki Anny Herbich „Dziewczyny z Powstania”

Już parę dni przed wybuchem Powstania byliśmy w pełnej gotowości. Rozkazu spodziewaliśmy się w każdej chwili. Trudno opisać tamtą atmosferę. Naszym punktem zbornym była Galeria Luksemburga na Senatorskiej. Gdy 1 sierpnia przed południem przyszła do nas łączniczka z wiadomością, że zaczynamy punkt siedemnasta, byłyśmy niesłychanie przejęte. A więc to dzisiaj, wreszcie wybiła godzina, na którą tak czekaliśmy. Co nam przyniesie?

Udałam się do punktu na Sapieżyńskiej 10, gdzie mieszkał Wojtek Jasiński „Kapsel”. Była już u niego spora grupa chłopaków. Przyniosłam rozkaz, według którego nasz oddział miał zaatakować tory wyścigowe na Służewcu. Pamiętam ich ogromny entuzjazm i to, że „Kapsel” wyciągnął jakiś bimber, nalał chłopakom dla kurażu i nawet mnie chciał poczęstować. Oczywiście się wywinęłam i pobiegłam dalej z rozkazami. Powstanie dla „Kapsla” skończyło się tragicznie. Poległ 1 sierpnia, w pierwszym szturmie.

Reklama

Gdy uderzyliśmy na Niemców, czuliśmy taką euforię. Byliśmy przekonani, że szybko przepędzimy ich z miasta. Niemcy na Służewcu początkowo byli zaskoczeni, ale szybko pozbierali się do kupy. To był żołnierz doświadczony, świetnie uzbrojony i zorganizowany. Przeciwnik niezwykle trudny. A nasze uzbrojenie i doświadczenie bojowe to był prawdziwy dramat.

Rena. Dziewczyna z Powstania
Portret Haliny narysowany w trakcie Powstania przez narzeczonego, Tadeusza Kubalskiego ps. „Zbroja”

Na drużynę mojego późniejszego męża, Tadeusza Kubalskiego „Zbroi”, liczącą jedenastu ludzi, przypadał zaledwie jeden pistolet maszynowy z trzema magazynkami, dwa pistolety i jeden zardzewiały karabin. Tak zresztą wyglądała sytuacja prawie wszystkich oddziałów AK. A my, dziewczyny, byłyśmy wyposażone jedynie w torby sanitarne. Dopiero później, już na Mokotowie, doczekałam się broni, ale była to słabiutka „piątka”. Trzymałam ją jedynie z myślą, żeby nie dać się Niemcom wziąć żywcem.

Pierwszym rannym, którego opatrywałam w Powstaniu, był Rajmund Kaczyński „Irka” , ojciec świętej pamięci prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Pamiętam to jak dziś. Kciuk wisiał mu dosłownie na jednej żyłce. Muszę przyznać, że byłam tym widokiem przerażona. Na szczęście Rajmund trzymał się dobrze, o wiele lepiej ode mnie, pomimo że to przecież on został ranny.

Reklama

Kazał mi obciąć ten palec, ale ja oczywiście tego nie zrobiłam. Nie byłam w stanie. Raz, że bym nieuchronnie zemdlała, a po drugie miałam nadzieję, że jednak uda się go uratować, przyszyć. Założyłam więc opatrunek i posłałam go do punktu sanitarnego. Naszą rolą – jako sanitariuszek liniowych – była bowiem właśnie pierwsza pomoc, zabezpieczenie rany. Dalsze leczenie i opatrywanie odbywało się już poza linią frontu.

Noc spędziliśmy na fortach obok Wyścigów, a nazajutrz dostaliśmy rozkaz wycofania się z Warszawy. Przez bagna i Lasy Kabackie przedarliśmy się do Chojnowa. Ze względu na trudy marszu nie mogliśmy zabrać ciężko rannych, którzy zostali na Służewcu w piwnicach. Spotkał ich los straszliwy. Do Chojnowa dotarliśmy nieludzko wyczerpani. Przynieśliśmy tam polską chorągiew, zakrwawioną i poszarpaną, ale wolną. Kiedy obserwowaliśmy z dystansu łunę unoszącą się nad płonącą Warszawą, ogarniało nas przerażenie. To były tragiczne chwile. Czuliśmy się pobici. Na duchu podtrzymywała nas ludność chojnowska. Nakarmili nas, przenocowali. Zapłacili za to zresztą koszmarną cenę. Dwa tygodnie później do miejscowości przyszli Niemcy i w odwecie za „wspieranie bandytów” dokonali krwawej pacyfikacji.

Spódnica, w której poszłam do Powstania, nie nadawała się już do niczego. Już w czasie odwrotu dostałam od Wieśka Fidlera „Grota” jakieś spodnie, które – padał deszcz, przedzieraliśmy się przez bagna – zesztywniały do tego stopnia, że poharatały mi uda do krwi. Mimo to starałam się jakoś trzymać i nie płakać. Tak wyglądał nasz pierwszy dzień walki. Najgorsza była bezradność. Na naszych oczach, w pierwszym powstańczym szturmie, zginęło tylu naszych kolegów. My zaś nie mogliśmy nic zrobić.

Reklama

Umierali również nasi ranni, nie mieliśmy warunków, żeby ich operować. Lekarz, który był z nami podczas walk na Służewcu, uciekł. Po prostu zostawił nas samych. Po wojnie zajmował wysokie stanowisko, nawet spotkałam go kiedyś na konferencji naukowej, bo ja również po latach zostałam lekarzem. Jak się okazało, człowiek ten nie miał żadnych wyrzutów sumienia z powodu porzucenia rannych w godzinie „W”.

Całe szczęście był z nami jeszcze jeden lekarz. Nazywał się Kerimow Zyfilgar, nadaliśmy mu pseudonim „Kaukaz”. Był to Gruzin, który został wcielony do Armii Czerwonej, dostał się do niewoli niemieckiej i razem z grupą innych gruzińskich jeńców pracował w Szpitalu Ujazdowskim. Uciekł stamtąd i dołączył do naszego oddziału. Przeszedł z nami całe Powstanie i nigdy nas nie zawiódł.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę