Nasze projekty

Pamiętnik spod róży: Missisauga, 14.05

Ta Mississauga okazała się być zjawiskiem znacznie ciekawszym, niż początkowo można było przypuszczać.

Reklama

Ponieważ nosi mnie i w najbliższych tygodniach dalej będzie mnie nosić po świecie, postanowiłem pisać pamiętnik, notując rzeczy które widzę, a które wchodzą w pamięć – zostają w głowie i napędzają myślenie.

 

Nazwałem go „Pamiętnikiem spod róży“, bo wydało mi się to dowcipne (w tym żarcie śmieszne jest to, że zamiast „z podróży“, jest „spod róży“).

Reklama

 

Myślałem też, żeby nazwać ten cykl „Pamiętnikiem z wakacji“, ale po pierwsze to nie są wakacje, po drugie –wspomnienia o mięsnym jeżu wciąż są w nas chyba zbyt bolesne.

 

Reklama

„Dzienniczkiem“ też tego nie nazwę, bo to jednak by było świętokradztwo. A więc – com zatytułował, zatytułowałem.

 

Będę go pisał codziennie, przez miesiąc, na próbę. A później zobaczymy, czy i Wam i mnie nadal podglądać świat w ten sposób będzie się jeszcze chciało.

Reklama

Mississauga powstała w latach siedemdziesiątych praktycznie z niczego, a jej burmistrzem nieprzerwanie od trzydziestu pięciu lat jest licząca sobie obecnie dziewięćdziesiąt dwie wiosny, jeżdżąca autem z rejestracją „Mayor No. 1“ pani Hazel McCallion.

 

Ta była bizneswoman, hokeistka, radna, wydawczyni lokalnych gazet jest tu tak niebywale popularna i lubiana, że spokojnie rezygnuje ze wszystkich przysługujących jej na prowadzenie kampanii pieniędzy i przekazuje je konkurentom. Ona po prostu nie musi prowadzić żadnej kampanii. W wyborach w 2008. Otrzymała 98 % głosów., w 2010 – 76 %.

 

Podobno zapowiada, że ma już dość, że w najbliższych wyborach już nie wystartuje i przekaże pałeczkę młodszym (jakiemuś dziarskiemu osiemdziesięciolatkowi?).

 

Missisauga zawdzięcza jej wszystko. Dzięki umiejętnie rozgrywanej polityce zwalniania inwestorów z podatków miejskich, przyciągnęła do miasta największe firmy, oparła się zakusom Toronto, które bardzo chciało wchłonąć sąsiednią perełkę.

Pamiętnik spod róży: Missisauga, 14.05

Pani burmistrz zdaje się lubić ludzi. Mieszkający w Mississaudze młody człowiek opowiadał, że jego kolega mający za zadanie napisać referat o mieście spotkał  ją w bibliotece. Zagadnęła go, a następnie stwierdziła, że po co będzie czytał – ona mu wszystko opowie.

 

W wywiadach pani McCallion mówi, jak wiele siły zawsze dawała jej wiara. Ze swoim mężem przeżyła 46. lat (przed śmiercią cierpiał na chorobę Alzheimera). Do tej pory stara się sama sprzątać, uprawiać ogród, robić wszystkie zakupy.

 

Czytając i słuchając o ludziach takich jak pani McCallion aż chciałoby się stworzyć kategorię „świeckich świętych“. Nie wiem czy pani Hazel rozwinęła cnoty w stopniu heroicznym, patrzę jednak na nią z podziwiem i zazdrością – mam przed sobą sensownie, produktywnie, mądrze przeżyte życie.

 

Dlaczego więc nie wystarczy mi do jego opisania kategoria wzoru albo autorytetu?

 

Po pierwsze dlatego, że dziś te pojęcia się zdewaulowały, albo wręcz wygasły.

 

Po drugie – bo mi się wszystko z jednym kojarzy i patrząc na to, co zrobiła pani Hazel myślę, że ona znakomicie wyczuła (świadomie, czy nie), że świat to „miejsce teologiczne”. W którym spotyka się Boga współpracując z Nim w urządzaniu otaczającego nas pejzażu (bo On sam dał nam do tego prawo).

Tak, sądzę, że dobre sąsiedzkie stosunki, dbałość o osiedle, dzielnicę, miasto – w tym wszystkim też może wyrażać się szukanie sensu, Prawdy.

 

Ciekawość, że ja bardzo rzadko patrzę na to w ten sposób. Świat traktuję „przemocowo“ – używam go (sam nie wiem, czy bardziej dlatego, że tak jest szybciej, czy dlatego, że w nas chrześcijanach jest wielka ciągota do tego by ziemię negować, bo ziemia jest do kitu, fajnie to dopiero będzie w niebie – tylko, że ono przecież będzie odnowioną ziemią – niespodzianka).

 

Wszystkie zaś te bardzo głębokie teologiczno – urbanistyczne refleksje mam ochotę zadedykować nie tylko sobie, ale i pani prezydent mojego miasta, która do „czynienia sobie ziemi poddaną” wzięła się z takim zapałem, że praktycznie zatrzymała mu krążenie (zamknęła kluczowe ulice), a gdy ktoś ośmiela się protestować i zgłaszać, że jednak chce żyć – sugeruje, że jest szkodnikiem, bo przecież wiadomo, że jak ma być dobrze, to najpierw musi być źle, a jak prawnuki mają jeździć metrem, to dziadek musi stracić zdrowie uprawiając przymusowe marszobiegi.

 

U nas akurat metro wydaje się być dużo ważniejsze niż ludzie, których tym metrem będzie się wozić, ale to temat na zupełnie inną opowieść.

Pamiętnik spod róży: Missisauga, 14.05

Wieczorem miałem spotkanie w największej polonijnej parafii (chyba w skali świata) – św. Maksymiliana Kolbego.

 

Wybiegałem na lotnisko z poczuciem strasznego niedosytu.

 

Mam wrażenie, że tak strasznie chciałem powiedzieć wszystko, że nie powiedziałem nic.

 

Dwa pytania, które zdążyły paść (choć może to i lepiej, że skończyliśmy na Panu Jezusie i nie zdążyliśmy wejść na politykę) – były niezwykle głębokie.

 

Pierwsze: o to jak na nowo wzbudzić głód transcendencji w ludziach przekonanych, że nie są głodni (ja myślę, że on jest, silniejszy niż kiedykolwiek, tylko ludzie durnie go zaspokajają: patrz wszystkie pseudokabały etc.).

 

Drugie: o to, jak zdarzenia takie jak Smoleńsk czytać w perspektywie wiary i czy można traktować je jako jakieś Boże przesłanie dla narodu, skoro Bóg mówi, że nie chce śmierci człowieka.

 

Muszę tu koniecznie szybko wrócić! Jeszcze tylko patriotyczny toast (biały orzeł, czerwone wino) w okolicznościach dyplomatycznych i w drogę.

 

W tym tygodniu jeszcze Warszawa, Sokołów Podlaski, Honkgong oraz Australia.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę