W telegraficznym skrócie: katechetka z prawie 20-letnim doświadczeniem zaczęła po rozwodzie (o którym wiedzieli w Kurii) żyć w konkubinacie. Właśnie jest w ciąży z trzecim dzieckiem i zadeklarowała, że po urodzeniu nie chce już uczyć religii. W bieżącym roku szkolnym odebrano jej pół etatu, które oddano miejscowemu wikaremu, w wyniku czego katechetka traci ubezpieczenie.
Pewnie ugryzłbym się w palce przed napisaniem tego tekstu, gdyby chodziło tylko o hipokryzję, gdyby swędziała mnie piana, jaką w walce o prawa katechetki do nauki religii toczą z ust te same autorytety, które klaszczą z zachwytem nad podpisaniem apelu o deklerykalizację kraju.
Podobnie nie wściekałbym się, gdyby był to enty z rzędu przykład na mentalność Kalego – ocena kradzieży krowy zależy od tego, kto był owej rogacizny właścicielem. Ot, signum temporis, że Kościół wtrąca się do polityki, bo biskup w katolickim medium śmiał być komuś nieprzychylny, ale już próba wywarcia medialnego nacisku na decyzję zgoła należącą do kompetencji Kościoła jest uczciwa i stanowi przejaw odważnego dziennikarstwa.
Przeczytaj również
O cóż więc chodzi? Jak zwykle. O nieuczciwość.
Na marginesie: w pamiętnej scenie filmu Kiler komisarzowi Rybie wykładany jest ciąg myślowy przestępców: Jak chcesz dać komuś po mordzie, to najlepiej policjantowi. Nie odda. Całe to odważne dziennikarstwo antykatolickie jest właśnie czymś takim – nikt nie będzie domagał się sprostowań, a nawet jeśli, to niewielu o nich usłyszy. Dziennikarzy nie rozlicza się z rzetelności, więc o Kościele można pisać do woli. Kościół nie odda.
Jako żywo staje mi przed oczami sytuacja z Intymnym dziennikiem kleryka z Wyborczej, opisywana już w Stacji 7 przeze mnie (czytaj) i przez ks. Krzysztofa Cebulę (czytaj). Zmanipulowane wypowiedzi, z których stworzono abstrakcyjny kolaż – wypaczenie formacji seminaryjnej, odbiło się w Polsce szerokim echem. Ale gdy artykuł już się wyklikał, pojawiły się głosy krytyczne, a autorowi udowodniono, że buja w obłokach. Podobnie jak dziś, sprostowań się nie doczekaliśmy.
A ja żywię tę naiwną nadzieję, że doczekam czasów, w których dziennikarz, powiedziawszy A, znajdzie w sobie wystarczającą siłę, by wydukać dalszą część alfabetu, choćby do połowy. Sytuacja krakowskiej katechetki i relacje medialne w tym temacie stanowią jednak w tej materii nie lada utrudnienie.
Okazuje się bowiem, że dziennikarze, opisujący sprawę katechetki, podnoszący tak ogromne larum i wypinający dumnie pierś do orderów za wierną służbę w wirtualnym Ministerstwie Prawdy, dziwnym trafem zapomnieli o dwóch kwestiach.
Po pierwsze, część mediów bardzo mocno uderzyła w delikatne struny kumoterstwa – oto Kościół zostawia katechetkę na lodzie, a swojemu księżulkowi daje pracę i pieniądze. Inna sprawa, że gdyby historia katechetki dotyczyła prawdziwego skandalu, narracja oburzonych mówiłaby, że i ona jest dla Kościoła swoja. Dziś to niepotrzebne.
Prawda prezentuje się inaczej. Z końcem sierpnia wygasła katechetce misja kanoniczna, a dokumenty, które miały pozwolić na jej przedłużenie, dostarczono 22 dni po upływie terminu. Tym samym kobieta nie stawiła się w szkole 1 września gotowa do pracy, w związku z czym dyrekcja szkoły (a nie Kuria!) podjęła decyzję o zastępstwie.
Druga sprawa. Katechetka miała być wg relacji zostawiona na pastwę losu i – sądząc po dramatycznym uniesieniu części mediów – umrzeć z głodu po tygodniu. Tymczasem od kilku dni wiadomo, że będzie pracowała w Katolickim Centrum Edukacyjnym Caritas.
Przykre, że o powyższym nie zająknęli się obrońcy katechetki, którzy chcieli wyglądać jak kowboje sprawiedliwości, a jawią się jako Don Kichot wobec wiatraków. Informacja poszła w świat, nie ma o co kruszyć kopii. Jutro kolejny dzień, w którym Kościół nie odda.