Nasze projekty
Fot. Archiwum Autora

Kobiety życia Szymona Hołowni

Znam je na pamięć! Fascynujące kobiety, heroiny wiary, które dopięły celu.

Reklama

Kobiety życia Szymona Hołowni

Bezimienna Żydówka

 

Nie wiem jak wyglądała. Może jak Maria. A może jak inna bezimienna, którą opisywał w obrzydliwie naturalistycznej powieści „Łaskawe” Jonathan Littel? Jego bohater, esesman – intelektualista Max Aue, przyjeżdża do podkijowskiego Babiego Jaru by wziąć udział w trwającej kilka dni masakrze trzydziestu tysięcy ukraińskich Żydów. Krążąc między kantyną (w której – co za brak wyczucia – serwowano kaszankę), a dołami w których kazano jeszcze żywym kłaść się na dopiero co zmarłych, napotyka wzrok prowadzonej na śmierć „pięknej młodej dziewczyny, prawie nagiej, lecz nadal pełnej elegancji, spokojnej, choć jej oczy wypełniał bezbrzeżny smutek”. Gdy nadeszła jego kolej na dobijanie tych, którzy czekali w rowach na ostatni akord beznadziei, zauważył ją – „jeszcze żyła, leżała na boku, kula przeszyła ją na wylot i wyszła pod piersią.

Reklama

 

Dziewczyna rzęziła, zastygła w bezruchu, jej usta drżały, jak gdyby chciała coś powiedzieć, nie odrywała ode mnie wielkich, zdzwionych oczu, pełnych niedowierzania, oczu zranionego ptaka, i to spojrzenie wbiło się we mnie, rozpruło mi brzuch, wysypała się ze mnie strużka trocin, stałem się zwyczajną kukłą i nie czułem nic, a jednocześnie pragnąłem z całego serca pochylić się i zetrzeć ziemię i pot z jej czoła, pogładzić ją po policzku, powiedzieć, że że już dobrze, że teraz będzie lepiej, a zamiast tego konwulsyjnie strzeliłem jej w głowę, w sumie na jedno wyszło, w każdym razie dla niej na pewno, bo mnie na myśl o tym bezsensownym ludzkim marnotrawstwie, ogarnęła wielka, przesadna wściekłość; strzelałem nieprzerwanie, aż jej głowa pękła jak owoc…”. Później szaleje dobijając na oślep innych, koi go dopiero kubek gorącej herbaty. I myśl, że uczestniczy w czymś wielkim, nowym, dotąd nieznanym, przy czym wojna jest czymś czystym i niewinnym, i że gdy to zrozumie, z pewnością znajdzie ukojenie.

 

Reklama

10. czerwca 1648 niedaleko, w Niemirowie koło Winnicy, schroniło się sześć tysięcy Żydów. Uciekali przed nacjonalistycznym powstaniem Bohdana Chmielnickiego. Kozakom Maksyma Krzywonosa i Iwana Gonty udało się jednak dostać się do miasta i wymordować wszystkich Żydów, z kobietami, dziećmi, starcami, bez wyjątku. Max Aue z pewnością był przy nich arbitrem subtelności. Można długo wyliczać – ten naród ma przecież w swej historii dziesiątki pogromów. Na ulicach Berlina podczas Nocy Kryształowej, w piecach Oświęcimia, w stodole w Jedwabnem – wszędzie tam była pewnie jakaś dziewczyna o spojrzeniu człowieka, który wyrwany z ciepłego światła nadziei, leci w ciemny grób. Już wie, co to szczyt zła, którego istoty do końca jeszcze nie rozkminił Max Aue. Kończy podróż, dopływa. Dotknie brzegu i zaśnie. Obudzi się, gdy Mesjasz wyjdzie z Góry Oliwnej, ruszy w stronę Świątyni.

 

„…popiół Twoich włosów, Sulamit, kopiemy w powietrzu grób, tam się nie leży ciasno…”.

Reklama

 

Znów czytam, choć od lat znam ją na pamięć, „Fugę Śmierci” Celana (koniecznie w przekładzie Leca). Modlę się nią. Cicho, bo nie chcę przerywać jej snu.

Kobiety życia Szymona Hołowni

Luisa de Carvajal y Mendoza

 

Arystokratka tej klasy, że gdyby tylko chciała nie musiałaby już do końca życia robić nic, jedynie leżeć i pachnieć. Wcześnie osierocona przez rodziców trafiła pod kuratelę wuja, który wysoką pozycję na królewskim dworze łączył z ekstrawaganckim podejściem do pobożności w zaciszu domowego ogniska. Był fanem cielesnej ascezy, osobliwie kręciły go zaś biczowania. Umartwianie zamieniał w katowanie wbrew wyraźnym wskazówkom duchownych, przestrzegających, by nadmiar pokutnych praktyk nie wpędzał w łamanie piątego przykazania („Nie zabijaj – również siebie). W świat swoich duchowych perwersji wuj wciągnął młodą Luisę.

 

Biografowie spierają się, czy markiz Almazan patrząc na cierpienia dziewczyny nie zaspokajał w ten sposób potrzeb zgoła innej niż duchowa natury. Sama Luisa, wiele lat później, przekonywała, że choć rzeczywiście to co wtedy robiła można uznać za radykalne, to właśnie wtedy w jej sercu wyklarowało się pragnienie męczeństwa, które nada dobry kształt jej życiu. Od początku do końca konsekwentnie szła w poprzek wszystkim oczekiwaniom, wyobrażeniom i diagnozom. Miała w nosie to, czy będą uważać ją za psychopatkę, oszustkę, czy politykierkę. Po wyjściu z rodzinnego domu ku przerażeniu krewnych stwierdziła, że  nie zostanie ani mężatką ani zakonnicą, będzie żyła jak najskromniej, z grupą oddanych towarzyszy (w tym swoich byłych służących, do których zwracała się per „wasza dostojność”) tworząc coś, co dziś nazwano by pewnie życiem konsekrowanym w świecie. Wszyscy mędrcy wskazywali jej, jak wiele ma do zrobienia w Hiszpanii (w której – jak przytomnie zauważył jeden z jej współczesnych – większym zagrożeniem dla wiary są niewierzący wierni niż wierzący heretycy), ona jednak obsesyjnie upierała się, że pojedzie do Anglii, gdzie w najlepsze rozkręcała się właśnie krwawa religijna karuzela puszczona w ruch przez Henryka VIII, który zaczął mordować katolików. Jego córka, katoliczka, Maria I Tudor, pseudonim „Krwawa Mary”, wytrwale mordowała anglikanów, następna w kolejności – jej siostra Elżbieta I, znów mordowała katolików, a jej następca Jakub I też mordował katolików, ale zarzekał się, że wcale ich nie morduje.

 

Celu dopięła. Korzystając ze wsparcia jezuitów, którzy w jej wyjeździe mieli swój własny interes, niemal cudem przedostała się na Wyspy, nie znając języka zamieszkała w Londynie, gdzie zaraz też stworzyła małą wspólnotę. Była utrapieniem kolejnych hiszpańskich ambasadorów, próbujących budować poprawne relacje między dwoma nienawidzącymi się państwami. Odwiedzała katolickich więźniów, wspierała ukrywających się księży, aranżowała odprawianie konspiracyjnych mszy, zorganizowała „gang”, który po kolejnych egzekucjach tropił i wykopywał zwłoki męczenników, które to relikwie inni ludzie Luisy szmuglowali następnie do Hiszpanii. Przemycała hurtem (wykorzystując pocztę dyplomatyczną) literaturę religijną, zdarzało jej się nawet urządzać „eventy” ewangelizacyjne na publicznych targach.

 

Powiesić (a następnie ćwiartować) jej się nie dało, ten przywilej zarezerwowany był dla angielskich poddanych. Wysoka pozycja społeczna Luisy, jej powinowactwo z większością domów panujących ówczesnej Europy, sprawiło że do więzienia zamknięto ją tylko dwukrotnie i to na krótko. Wystarczyło to jednak, by tę słabego zdrowia 48-letnią kobietę wykończyć. Zmarła w Londynie 2 stycznia 1614 roku, a jej ciało – otaczane czcią, jak ciało świętej – po długich perturbacjach przewieziono w końcu do domu (choć podobno statek wiozący jej szczątki mało nie zatonął w burzy, komentowano, że ona chce jednak zostać w swojej ukochanej Anglii).

 

Spod opowieści o heroinie wiary na każdym kroku wygląda fascynująca kobieta. Urody takiej, że spokojnie mogłaby zostać Miss Hiszpanii (była wysoka, szczupła, miała niezwykle wówczas pożądany orli nos). Determinacji i sprytu takiego, że skutecznie wodziła gdzie chciała dyplomatów, markizów, kapłanów. Choć obdarzona smakiem i wyczuciem stylu, specjalnie ubierała się tak, że przezywano ją „matką czarownic”. Umartwiając się do granic absurdu, ani na moment nie zatraciła jednak (podobnie jak ciut od niej starsza rodaczka, św. Teresa z Avila, Luisa miała z nią wspólnych znajomych) hiszpańskiego temperamentu. Widać go w jej wierszach i w listach, w których pomstuje na paskudne angielskie jedzenie oraz rynek nieruchomości – Londyn już wtedy był jednym z najdroższych miast świata. Rozczulająco nieutalentowana biznesowo (próbowała rozkręcać szwalnię i cukiernię, zbankrutowała zanim zaczęła), perfekcyjnie rozgrywająca więziennych strażników, których zaprzęgała do pomocy. Wyzbyta zaszczytów, ale do końca świadoma swojego pochodzenia i umiejętnie grająca tym argumentem, gdy miało to pomóc prześladowanym.

 

Kobieta, z którą z pewnością ni wytrzymałby żaden facet, choć pewnie nie tylko z tego powodu Bóg chciał jej tylko dla siebie. To co najlepsze z ziemi idealnie mieszało się w niej z niebem. Nie szczypała się, nie dzieliła egzystencjalngo włosa na czworo, nie zastanawiała się czy spokojne pięćdziesiąt procent nie jest lepsze od niepewnej setki. Od początku grała o pełną stawkę. I dzięki żelaznej konsekwencji w obstawianiu, wygrała więcej niż zakładała. Ostatecznie przecież nie zrealizowała planu, nie zginęła za wiarę. Mimo to, na łożu śmierci powtarzała podobno w zachwycie cztery słowa: „Mój Panie! Moja Pani!”, dziękując Jezusowi i Jego Matce za życie, które dostała.

 

Od tego świata ani za życia, ani po śmierci nie dostała za to kompletnie nic. Proces beatyfikacyjny od pięciuset lat tkwi w letargu, zaraz po odejściu Luisy zmieniły się bowiem procedury i od kandydatów na ołtarze zaczęto nagle wymagać stuletniego okresu oddawania im czci. O pamięć o niej nie zatroszczyli się nawet bliscy jej jezuici, którym oddała cały wywalczony wielkim nakładem spadek po ojcu, któremu nie mieściło się w głowie, że można nie wyjść za mąż, albo nie pójść do klasztoru, więc tylko te dwie opcje zamieścił w swej ostatniej woli.

 

Ciszę nad jej trumną przerwały… hiszpańskie linie lotnicze Iberia, które w latach 90. nazwały jej imieniem jeden ze swoich Airbusów A340 (latający jednak nie do Londynu, a do Stanów i Ameryki Łacińskiej). Moje śledztwo wskazuje, że ostatnio przechrzczono go jednak na… Placido Domingo. Każda epoka ma takich idoli, do jakich dorasta.

 

Korzystałem m.in. z: Glyn Redworth, „The She-Apostle. The Extraordinary Life and Death of Luisa de Carvajal”, Oxford 2008.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę