Nasze projekty

Pan im powie: niech się zbawiają!

Poranne msze w warszawskiej Bazylice Świętego Krzyża mają klimat. Teraz już nie jestem pewien, czy to wydarzyło się naprawdę, czy może tylko w mojej głowie, przez którą w sennych majakach przesunął się katalog postaci z katolickiej wersji "Alicji po drugiej stronie lustra".

Reklama

Bazylika Świętego Krzyża to jedyny kościół w Śródmieściu, w którym pierwsza Eucharystia jest już o szóstej rano, wszyscy Ci którzy zaczynają pracę wcześnie, przychodzą więc właśnie tu. Dołączają do nich ci, którzy nie mogą spać z innych powodów – ludzie starsi, chorzy, na niektórych z nich patrzę z prawdziwym rozczuleniem.

 

Kościół powinien być domem dla tych, którzy nie mają gdzie poczuć się jak w domu.

Reklama

Nie przeszkadza mi w nim obecność żebraków, osób psychicznie chorych, tych co szepczą modlitwy tak, że słyszy to pół kościoła. W Świętym Krzyżu na rannych mszach spotykam czasem ludzi, na twarzach których widać, że noc bywa dla nich koszmarem. Niektórzy z nich w pełnej gotowości do wymarszu są pewnie już o czwartej, co chwila sprawdzając, czy to może już, czy znów będzie można życie oprzeć o jakiś konkret, o spotkanie z Kimś, kto może choć trochę zmniejszy lęk.

 

W ostatnią sobotę wyszedłem z porannej mszy z poczuciem, że specyfika przekroczyła jednak granicę surrealizmu. Nawet teraz nie jestem pewien, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę, czy aby na pewno się obudziłem, czy może to wydarzyło się tylko w mojej głowie, przez którą w sennych majakach przesunął się katalog postaci z katolickiej wersji "Alicji po drugiej stronie lustra".

Reklama

 

Pan im powie: niech się zbawiają!

Zaczęło się gdzieś w czasie obrzędów wstępnych, pewnie chwilę przed kolektą. W senny rytm kapłańskich recytacji (bo księża na tej mszy też nie zawsze zdążą się obudzić zanim dojdą do ołtarza) wbił się nagle stukot butów mężczyzny przemierzającego nawę krokiem Wilhelma Zdobywcy. Wyłonił się z okolic zakrystii, szedł przez kościół w stronę wyjścia, dźwigając dwa gigantycznych rozmiarów portrety. Na jednym widniał uśmiechnięty święty Jan Paweł II, na drugim – równie promienny… Lech Kaczyński (na tle imponujących rozmiarów orła). Zanim przemierzył całą długość Kościoła i zniknął w kruchcie dostrzegłem, że był wyprężony i dumny, miał twarz apostoła, który rusza w ważną misję. Na przekór całemu światu – promieniał.

Reklama

 

Pobudzony niecodziennym widokiem zwróciłem uwagę, że w bocznej nawie, tuż przy ołtarzu od początku Eucharystii trwa spektakl. Starszy mężczyzna z olbrzymim (na oko półtorametrowym), drewnianym różańcem w rozłożonych rękach, to wznosi go w modlitewnym geście, to opuszcza, pada na kolana i wstaje, dopowiadając szeptem swoje modlitwy i wznosząc oczy ku niebu. Podczas śpiewu "Hosanna na wysokości", mężczyzna zaczął wykonywać (wciąż trzymając w górze różaniec), coś w rodzaju Poloneza, kłaniając się, wyciągając ręce przed siebie w powitalnym geście, dokładając elementy choreografii. Patrzyłem jak urzeczony. Czułem, że on naprawdę widzi to, co teraz dzieje się w niebie: Cherubinów i Serafinów oddających hołd zasiadającemu na tronie Barankowi. Zatopiony w kontemplacji tego widoku próbuje naśladować ich gesty. Zaprawdę, prawosławni wiedzieli co robią, czcząc jako "Bożych Ludzi" tych, których świat odrzuca stygmatyzując jako "szaleńców".

Nie mogłem oderwać od niego wzroku aż do modlitwy po komunii, gdy uszy zaczął mi ranić przeraźliwy pisk: sprzężenie! Dobiegał z tyłu, z okolic kruchty, ale cóż można z tym zrobić – nie będę przecież latał i rozłączał Księżom Misjonarzom głośników. Zatkałem uszy i zatopiony w modlitwie trwałem aż do chwili, gdy pisk stanął tuż obok mnie, ba – zaczął trącać mnie w ramię. Odetkałem uszy i ledwo byłem w stanie zrozumieć to co próbuje mi powiedzieć przebijający się przez jazgot, na oko dziewięćdziesięcioletni staruszek. Ten dźwięk też zresztą emitował on, a dokładniej – jego zepsuty aparat słuchowy (ale sympatyczny pan nie słyszał tego pisku, skoro aparat nie działał), a ja usłyszałem tylko, że jestem bogobojny, że bardzo mu się podobam i żebym koniecznie wziął tę karteczkę, na której jest napisany adres strony w internecie, na którą powinni wchodzić ludzie, żeby się zbawiać i żebym ja to dawał tym ludziom, bo ich znam.

 

"Niech się zbawiają, pan im powie: niech się zbawiają!".

 

Podziękowałem serdecznie, starszy pan nie zrobił na mnie wrażenia jakiegoś oszalałego dewota, to był raczej typ niecierpliwego fachowca, człowieka, który załatwia sprawy i biegnie dalej. Upewniwszy się więc, że wziąłem karteczkę i zrozumiałem przekaz, pobiegł piszczeć gdzie indziej. Zerknąłem na przesłanie, było tam o tym, żeby zawartość podanej strony skopiować na dyskietkę, bo nie wiadomo ile ona będzie w tym internecie wisieć. Pod podany adres wciąż jeszcze nie wszedłem. Wciąż nie wiem, czy jestem gotów na oferowane tam zbawienie.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę