Nasze projekty
Fot. Szymon Hołownia

Komunia czy peyotl? (07.12.2012)

Ludzie - szczelnie okręceni polarami (nocą temperatura spada tu teraz do kilku stopni), taszczący wielkie plecaki zmierzają w stronę miasta. Idą pewnie od kilku, kilkunastu dni, chcą zdążyć przed 12. grudnia gdy do największego sanktuarium kraju, Bazyliki Matki Bożej z Guadalupe, w jej patronalne święto, zwali się kilka milionów pielgrzmów...

Reklama

Nie wiem ile ma lat, wygląda na wczesną czterdziestkę. Od godziny przebijamy się przez miasto Meksyk, by wyjechać na jedyną autostradę prowadzącą nad Pacyfik, nad Morze Karaibskie, w stronę Gwatemali.

 

Najpierw opowieści o mieście – molochu, dwudziestopięciomilionowej aglomeracji, zbudowanej na systemie górskich jezior (jesteśmy ponad dwa tysiące metrów nad poziomem  morza), sukcesywnie "wypijanych" przez rosnącą ludzką masę. Meksyk zapada się o dwa cale rocznie, wiele ulic już dziś wygląda jak snowboardowe tory – górki, dołki, leje, cud że to wszystko jeszcze jakoś się trzyma. Na poboczu gęstnieje ruch przedpotopowych ciężarówek przystrojonych obrazami, ozdobnymi dywanami, wieńcami i transparentami. Ludzie – szczelnie okręceni polarami (nocą temperatura spada tu teraz do kilku stopni), taszczący wielkie plecaki zmierzają w stronę miasta. Idą pewnie od kilku, kilkunastu dni, chcą zdążyć przed 12. grudnia gdy do największego sanktuarium kraju, Bazyliki Matki Bożej z Guadalupe, w jej patronalne święto, zwali się kilka milionów pielgrzmów (plac przed bazyliką jest w stanie pomieścić siedemdziesiąt tysięcy). W drugą stronę biegnie sztafeta – co kilkaset metrów, aż do granic Puebli, mijamy młodych ludzi z pochodniami, pewnie zapalili ogień w sanktuarium i teraz niosą je do domów w południowych stanach – Oaxaca, Veracruz, Tabasco czy Guerrero.

Reklama

 

Wschód słońca nad moimi dwiema ukochanymi górami. Dwa wulkany – wciąż czynny Popocatepetl i dawno wygasły Iztaccihuatl. Pierwszy to wojownik czuwający (nader aktywnie, Popo widziałem ostatnio pięć lat temu, od tej pory wciąż dymi i kaszle pyłem) przy swojej śpiącej wybrance, Iztaccihuatl. Historia jeden do jednego jak z Romea i Julii.

Tu zresztą każda góra ma swoją historię. Ta po lewej to Malinche, nazwana imieniem zdrajczyni, rdzennej mieszkanki tych stron, która została tłumaczką (a przy okazji kochanką) Hernana Corteza (Meksykanie do tej pory gdy chcą upomnieć kogoś, że nie szanuje swoich korzeni, ucieka od nich, wysługuje się obcym mówią o nim per "malinchista").

Reklama

 

Od kilku minut rozprawiamy o mającej podobno nadejść za dwa tygodnie wyjątkowej koniunkcji planet i związanym z nią końcem świata. Juan (tak go będę nazywał) zastanawia się skąd Majowie tak wybornie znali się na astronomii. Wytłumaczenie nasuwa się jedno: musieli być w kontakcie z kosmitami. Próbuję delikatnie kontrować, ale Juan już jest w swoim świecie. Wpatrzony w coraz bardziej oszałamiające poranne słońce opowiada mi, że Meksykanie są z natury bardzo mistyczni, szanują energię jaką ma w sobie przyroda. Czasem zjawia się ktoś, kto tę dobrą energię kumulowaną przez nas w kontakcie ze światem, próbuje zaburzyć poprzez czarną magię. W takiej sytuacji drogi postępowania są dwie. Jeśli sprawa jest lżejszego kalibru wystarczy rytuał oczyszczający energię, zakup talizmanu (zwykle jakiejś dedykowanej tym czy innym kłopotom bransoletki), których – o czym wiele razy się tu przekonałem – pełno na lokalnych rynkach. Jeśli sprawa jest grubsza (wylali nas z pracy, dzieci chorują), trzeba iść do szamana. W mieście Meksyk jest targowisko "wyspecjalizowane" wyłącznie czarnej i białej magii, gdzie profesjonaliści za kilkaset pesos odczynią każdy urok, a za kolejne pięćset rzucą go na tego co ośmielił się nam bruździć.

 

Reklama

Juan też skorzystał z tej opcji, gdy jego życie małżeńskie i finansowe zaczęło walić się w gruzy. Dziś, wraz z grupą znajomych, praktykuje pierwotne rytuały – spędzają bezsenne noce na indiańskich piramidach, jedzą peyotl, tańczą wokół ogniska. Jego córka, świeżo upieczona studentka, zapisała się właśnie do masonerii, ale czasem jeździć też z tatą na jego czuwania. Wszystko po to by oczyszczać energię, by dobrze się żyło.

 

Juan wychował się w katolicyźmie. Kościół nie dał mu jednak oczekiwanej przezeń ochrony przed nieszczęściami. Dziś ma przynajmniej poczucie kontroli nad swoim życiem, jeśli będzie się modlił (do wszystkich bogów, którzy tak naprawdę są jednym bogiem, bo wszystkie religie są w istocie tym samym), wszystko będzie OK, jeśli przestanie – z miejsca będą kłopoty. Dłubię głębiej, chcę zrozumieć, dlaczego opcja w której Bóg staje się człowiekiem by wziąć na Siebie ludzkie cierpienie, nie chce zmieścić mu się w głowie. Im dłużej słucham Juana, tym bardziej mam wrażenie, że ktoś kiedyś opowiedział mu o człowieczeństwie Jezua w taki sposób, który faktycznie wykluczył Jego bóstwo. Zrobił zeń magiczną maszynkę do cudów, "firewall" do powstrzymywania zła i bólu. Gdy okazało się, że zapora nie działa, została odesłana do nadawcy. Dziś Jezus oczywiście, darzony jest przez Juana szacunkiem ale jako postać historyczna. Jego moc to też czas przeszły dokonany – działał, robił cuda, Wielki Nauczyciel sprzed dwóch tysięcy lat i basta. Dziś Juan nie chce już budować żadnych relacji z żadnym bogiem. Niebiosa są mu potrzebne tylko w charakterze dyskontu z łaskami, po to, by jakoś dojechać do końca ziemskiego meczu, próbuje więc wyrwać z nich tyle światła, ile tylko się da. Jest w kosmosie tak cholernie sam, dzielenie samotności z górami, słońcem, gwiazdami jest jak opatrunek który nie leczy choroby, samotność pomnożona przez mnóstwo, gdy nie ma miłości, kumuluje się, a nie znika.

 

Gdy wychodzę z pozycji słuchacza i ośmielam się powiedzieć mu wreszcie o tym jak ja próbuję widzieć świat, o relacji z Chrystusem, Bogiem który działa, a nie nie-działającym człowiekiem, jest jak balon z którego uszło powietrze. Kuli się w sobie. Powtarza tylko: "To bardzo ciekawe, bardzo ciekawe". Widzę jednak, że rany które w sobie nosi znów zostały otoczone zasiekami. Ryzykuję i mówię mu wprost: Juan, jesteś jak człowiek, którego potrącił samochód, który ułożył się na ziemi tak, by jak najmniej go bolało i zabraniasz podejść do siebie lekarzowi. Peyotl to pikuś w porównaniu z tym, co masz pod nosem, w każdym kościele. Juan jest już siedem galaktyk dalej, nadal uprzejmie się uśmiecha, potakuje, w końcu milknie, tuląc mocno swój własny skarb, którego ja nie zamierzam mu wydzierać. Wieczorem, na mszy w San Pedro Cholula, ksiądz w czasie kazania będzie opowiadał jak rodziny chorych wyrzucają go ze szpitala, bo gdy idzie ksiądz, znaczy to, że będzie umieranie, życie "obsługują" magiczne rytuały. Czy w Polsce aby na pewno jest inaczej?

 

Dojeżdżamy. Wymieniamy się adresami. Gdy następny raz będę w Meksyku umówimy się sok z limonki albo przesłodkie churros. Mam wrażenie, że nagle znalazłem się w samym środku Ewangelii. Jezus właśnie nas minął, poleciał za nim tłum uzdrowionych, nikt nie widzi, że przy drodze został człowiek. Bije się z myślami, lepi plany B, ja też pewnie byłem w jego oczach kolejną odsłoną nie wchodzącego z nim w kontakt krzyczącego swe wyznawcze pieśni tłumu. Przejście z zaprawionego filozofowaniem handlu na płaszczyznę relacji musi zacząć się od spotkania. Tak jasnego i oczywistego, by nie dało się Temu, kto właśnie przed nami stoi powiedzieć: a ja w Ciebie nie wierzę (bo czy chcę iść za Tobą, to już zupełnie inna sprawa). Chrystus zostawił nam wszystkie niezbędne środki byśmy, zanim znów przyjdzie, działając Jego mocą mogli przywracać ludziom wzrok i nadzieję. Przy naszym następnym spotkaniu przyznam sie Juanowi, że uświadomił mi jak niełatwym przeżyciem będzie dla mnie Sąd Ostateczny.

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę