Prymasa Glempa oceniają historycy, politycy, odpytujący ich dziennikarze męczą się, próbując wycisnąć najważniejszy cytat, najważniejsze wydarzenie, najważniejsze wspomnienie, całe zamknięte właśnie osiemdziesięcioletnie życie, próbując poszatkować i zamknąć w szufladach. Ja zastanawiam się, kim Prymas Glemp był dla mnie, co ze spotkania z nim, z przecięcia się naszych dróg będzie nadal we mnie żyło.
Bywało, że w środowisku ludzi piszących o polskim Kościele mówiliśmy o nim z lekkim przymrużeniem oka, cytując anegdoty o tym, jak na zajęciach z homiletyki dla studentów warszawskiego seminarium kazał im losować kartki z zagadnieniami na egzamin: "Kazanie na poświęcenie studni", "Kazanie na pogrzeb ciotki".
Czasem irytował – gdy zdarzało mu się powiedzieć (a zdarzało) coś, co przez tydzień trzeba było wszystkim tłumaczyć, albo upierał się do granic rozsądku przy Świątyni Opatrzności Bożej.
Przeczytaj również
Czasem zdumiewał stanowczością – jak wtedy, gdy przez swoją diecezję wprowadzał de facto do Polski komunię na rękę, wbrew wielu głosom – przy okazji debaty o Jedwabnem organizował w warszawskim kościele Wszystkich Świętych nabożeństwo ekspiacyjne albo zabierał głos w sprawie pewnego szefa pewnej rozgłośni.
Zadanie miał koszmarnie niełatwe: przeprowadzić Kościół przez czasy zniewolenia, a następnie nagle eksplodującej wolności.
Prymas Kościoła, w którym w pełnych świątyniach ludzie spijają każde słowo z ust księdza miał też być Prymasem w czasach, gdy – często ci sami ludzie – na Kościół pluli ile wlezie, a księży traktowali jak upierdliwych talibów.
Był Prymasem, który powstrzymywał naród przed narodowym powstaniem, a dwie dekady poźniej Prymasem narodu, który zamiast o honorze musiał dyskutować o honorarium. Nie wiem jak z tą rolą poradziłby sobie kardynał Wyszyński, w którego czasach to wróg, a nie przyjaciel był wrogiem. Czy – z czysto teoretycznego puntu widzenia – Prymas Glemp mógł coś zrobić lepiej? Z pewnością. Czy jednak ktokolwiek postawiony na jego miejscu w tych okolicznościach zrobiłby to lepiej niż on?
To, jak zapisze się w historii, niech oceniają spece od niej. We mnie spotkanie z nim zostawiło trzy wyraźne ślady człowieka, nie instytucji.
Primo – pamiętam do dziś, jak Prymas na Placu Piłsudskiego wyznawał (z pewnością inspirowany Janem Pawłem II) winy polskiego Kościoła, mówił też o swoim lęku, prosił o wybaczenie za to, że nie uratował życia księdza Popiełuszki. Wiadomo, że panowie mieli konflikt. Wiadomo, że dziś w niebie z pewnością go sobie wyjaśnili. Jasne, Prymas Glemp bywał uparty, ale gdy trzeba było, potrafił bez żadnych ceregieli i pompy po prostu powiedzieć: nie dałem rady, źle oceniłem, bałem się, przepraszam. Nie musiał tego robić, kościelna maszyna z wielką wprawą pierze takie "brudy" bez ujawniania ich na zewnątrz. Od niego naprawdę można było uczyć się pokory.
Widać ją też było w tym, jak pilnie uczył się od swoich dwóch wielkich "szefów": kardynała Wyszyńskiego i Jana Pawła II, który – zdaje się początkowo niechętny tej kandydaturze – później "adoptował" Prymasa Glempa i w wielu kwestiach mocno wpływał na jego myślenie (a często i zmianę zdania).
Kardynałowi Glempowi nie odbiła kościelna woda sodowa, nie udawał, że wraz z biskupią konsekracją został przeniesiony do kategorii półaniołów.
Imponowała mi nie tylko jego szczerość i prostolinijność, ale i cierpliwość.
Od dobrych kilkunastu lat widać było, że choruje. Początkowo chyba tylko na cukrzycę, zdarzało mu się nieraz, że w środku jakiejś wielkiej uroczystości zapadał w śpiączkę (co później bezwzględnie wykorzystywali fotoreporterzy). Później pojawił się nowotwór. Nie miałem z nim szczególnie bliskiego kontaktu, ilekroć jednak się spotykaliśmy, byłem pod wielkim wrażeniem tego, jak te swoje krzyże niesie.
To pewnie nie był charyzmatyczny lider w dzisiejszym znaczeniu tego słowa, nie był to wielki naukowiec czy ultragenialny duszpasterz. Prymas Glemp był po prostu dobrym człowiekiem i szlachetnym księdzem.
Pewnie nie będę zbyt często wracał do jego kazań, bywało, że słuchając jego bieżących komentarzy wpadałem w stan podgorączkowy, złościłem się nań za wybranie słabego projektu Świątyni Opatrzności, wciąż mieć jednak będę przed oczami człowieka, który doskonale wiedział, jak zostanie odebrane jego wezwanie do nieprzelewania polskiej krwi, a mimo to je wygłosił. Wiedział, że Kościół w czasach wolności będzie targany chęcią podziałów, a mimo to spokojnie i metodycznie im przeciwdziałał.
Pewnie jeszcze piętnaście lat temu nigdy bym tego nie powiedział, ale dziś – gdy napatrzyłem się już trochę na to, co w polskim Kościele czasem się dzieje – mówię to z pełnym przekonaniem: autentycznie mi go dziś brakuje.
Do zobaczenia, Księże Kardynale.