Nasze projekty

Życie na chwilę daje się oszukać

Jak walczyć z rakiem? Czy walczyć? Czy warto zrobić wszystko? Z okazji przypadającego 4 lutego Światowego Dnia Walki z Rakiem przypominamy tekst Jacka Michałowskiego opisujący walkę jego żony z rakiem.

Reklama

Zmyłka

Opowieść taka jak wszystkie. Niedługo przed Bożym Narodzeniem 2014 moją żonę Anię zaczyna coś boleć w plecach. Wiesz – mówię do zaprzyjaźnionego lekarza – to chyba rwa kulszowa. Gdzie boli? – pyta. Tu i tu, promieniuje do uda – odpowiedam. Tak, to rwa – ocenia. Poszliśmy do rejonowego, diagnoza jest podobna: tak, rwa kulszowamówi lekarz i zapisuje tabletki przeciwbólowe. Po dwóch tygodniach – bez poprawy. Nadchodzą święta. Boli. No tak, tak może być. To przecież czasem boli kilka miesięcy. Ania przechodziła wcześniej kilka razy ataki rwy. Stwierdziła, że tym razem to chyba nie jest właściwa diagnoza. Ból ma potworne nasilenia, leki nie pomagają. Pomimo upływu kilku tygodni nie zmniejsza się. No i ta krew… – mówi Ania. Krew? Jaka krew?! – tutaj dla odmiany ja nie wytrzymuję – nie znam się na medycynie, ale rwa kulszowa nie powoduje krwawienia z odbytu. To nie żarty – myślę. Telefon do prywatnej poradni proktologicznej – kto miał trochę do czynienia z lekarzami, ten wie, że jeśli zmagamy się z prawdziwym problemem, trzeba leczyć się prywatnie. Umówiliśmy wizytę na następny dzień. Po minie lekarza i braku pocieszających tekstów, widzę, że nie jest dobrze. A w środku wiem już wszystko, tylko staram się przymknąć oczy i udawać, że to się nie dzieje…

Reklama

Jest źle

Sprawy przyspieszają, niesprawna machina medycyny społecznej na chwilę się oliwi – kiedy jest faktycznie źle, lekarze włączają „inny bieg”. Z dnia na dzień przyjęcie na oddział, w ciągu kolejnych trzech dni komplet badań. Czekamy na zbadanie pobranego wycinka. Diagnoza: guz odbytu z przerzutami do wątroby.  Mnogimi. Jest ich ponad dziesięć. Pytam znajomego lekarza, co to znaczy, choć się domyślam. To rak – mówi – Guz można próbować wyciąć, może uda się też uchronić odbyt. Można też żyć z workiem. Nawet parę, paręnaście lat. Przerzuty do wątroby? To naturalny rozwój tej choroby. Jeden guz z tego narządu wycinamy, na ogół się udaje. Z dwoma – można próbować. Z trzema nikt się nie odważy, bo rak od razu się “wścieka” i błyskawicznie jest “pozamiatane” – opowiada.

Reklama

Co dalej?

1mIle mamy czasu? – pytam. Lekarze nabierają wody w usta. Ile?! – dopytuję stanowczo. Jeden, młody, nieskażony lekarz odpowiada: Proszę Pana, w takim stadium siedem miesięcy. To średnia, na którą składają się Ci, którzy żyją parę tygodni i Ci, którzy żyją 2-3 lata. Ale tych nie jest dużo. To dość zjadliwy nowotwór. Podajemy chemię przedłużającą życie, stosujemy naświetlania, ale…

Reklama

Gonitwa myśli: Boże, co robić?! Mówić prawdę? Nie mówić? Leczyć? Jak? W głowie tysiące pytań. Boże pomóż… Podejmuję decyzję. Powiem. Zawsze byliśmy ze sobą fair. Powiedziałem Ani prawdę, ale bez dramatycznych wykończeń: Wiesz, mamy jeszcze dla siebie parę miesięcy, może nawet 2-3 lata – mówię. Jak to będzie? Miałam tyle planówodpowiada i mówi – Zobacz, po tylu trudnych latach wszystko się układa, dzieci szczęśliwie kończą studia, właśnie urodziła nam się druga wnuczka, śliczna jak marzenie. W firmie wreszcie zaczyna się układać, finansowo też powoli wychodzimy na prostą. Wreszcie mamy też trochę czasu dla siebie. Dlaczego teraz?!

– Wiesz – odpowiadam – mamy dla siebie całą resztę życia. Obojętnie ile to będzie dni, umawiamy się, że oznacza to bardzo, bardzo długo. Może każdy rok przeżyjemy w 3 dni, a może w tydzień. Każdego dnia będziemy tylko dla siebie i przeżyjemy całą naszą miłość i wszystkie piękne chwile w tym czasie który nam pozostał, dobrze? Tak!

Płaczemy, przytulamy się. Wiemy, że tak jest dobrze.

Chemia

Szpital to okropne miejsce. Oddział onkologiczny nie jest najokropniejszy. Czuć tu uroczystą powagę umierania. Nawet źle opłacany i na ogół burkliwy personel na onkologii jest inny. Bardziej wyciszony, empatyczny. Lżej chorzy i z dłuższym rokowaniem leżą w końcu korytarza. Najtrudniejsze przypadki w środku, vis-a-vis dyżurki. Umieralnia – przy schodach, najbliżej wejścia. Taka organizacja ma głęboki sens i logikę – te najtrudniejsze, ostatnie wizyty, łzy i pożegnania odbywają się możliwie dyskretnie, w bliskości wind i schodów, a w oddaleniu od zdrowszych pacjentów. Ale na razie to jeszcze nie nasza rzeczywistość, bo my mamy chemię. Niby wiemy, że to nie wyleczy, ale może przedłuży nasze bycie razem? Najokropniejsza w chemioterapii jest procedura kwalifikacji. W dniu „X” meldujemy się na izbie przyjęć oddziału onkologicznego przed ósmą rano. Nie bardzo możemy siedzieć. To znaczy wcale nie możemy. Stać nie damy rady. A położyć się nie ma gdzie. Na chemię czeka w poczekalni kilkadziesiąt osób. Na początku od wszystkich pobierają krew. Mimo pozoru bezładu trwa to bardzo krótko. Potem czekamy. Wywołują do gabinetu pojedynczo. Pani się nadaje – słyszymy na korytarzu. Wchodzimy do gabinetu. Pani nie kwalifikuje się do chemioterapii – pada diagnoza. Jak to?! – pytamy. Krew za słaba – słyszymy w odpowiedzi – Proszę przyjść za 2 tygodnie, może wtedy.

To są chyba najtrudniejsze momenty. Nie chcą leczyć, a to oznacza koniec. Nikt nic nie mówi.

Za granicę?

2mPo takiej nieudanej chemii odwożę Anię do domu. Pocieszam jak umiem. Oboje wiemy, że ta chemia to pic na wodę. Może opóźnić nowotwór, ale czy na pewno tak zadziała? Za to z całą pewnością zabija organizm. I całkowicie likwiduje już i tak mizerny komfort chorowania. To włosy Pani jeszcze nie wypadły? A ile Pani schudła? – dopytują nas. Pierwszy raz cieszymy się z Ani nadwagi – ma z czego chudnąć i wygląda ślicznie, choć czuje się potwornie. Kolejnej chemii na razie nie będzie. Jadę w delegację. Myśli galopują. Dzwoni do mnie Wujek – Leon Knabit z Tyńca. Wujek ma ponad 87 lat, ale żywotnością mógłby zawstydzić niejednego młokosa. Przekazywałem Ci numer telefonu takiej Judyty, jej brat, ksiądz Krzysztof, ma bardzo podobną sytuację i leczą go w Niemczech, dzwoń do niej, czemu jeszcze nie dzwoniłeś? – mówi do mnie. Wstyd mi… zapomniałem? Zwątpiłem? Nie wierzę w możliwość leczenia? Dzwonię do tej Judyty i od razu słyszę konkrety: proszę przygotować tłumaczenie na niemiecki historii choroby tak, żebym je dostała przed sobotą. W niedzielę jedziemy z bratem do Monachium, do kliniki. W poniedziałek papiery będą na biurku profesora, a we wtorek zadzwonimy do Pana, kiedy można przyjechać.  To nic nie kosztuje, nam też ktoś pomógł – mówi. Przed sobotą? – myślę – Dzisiaj środa… Przez cały dzień w czwartek wyciągam potrzebne badania ze szpitali. Potrzebne na jutro – pytają. Nie, na za godzinę! – odpowiadam i sukcesywnie wysyłam mailem na drugi koniec Polski do tłumaczki. Cały piątek odbieram z drugiego końca Polski tłumaczenia, drukuję, kompletuję. W piątek wieczorem wiozę dokumenty do jedynego kuriera, który doręcza w sobotę. W sobotę wieczorem odbieram telefon. Dokumenty dotarły. We wtorek drugi telefon, już z Niemiec: czekamy!

Za granicę!

Ostatnia ginie nadzieja. W Niemczech zatrudniamy pomocnika – Niemca mówiącego po polsku. Decyzja na tym etapie wydaje się bardzo dobra – ktoś, kto porusza się dobrze w niemieckich realiach medycznych jest bezcenny. Wtedy jeszcze prawie nie mówię po niemiecku. Szpital, badania. Prowadzący Anię Dr. Wagner przychodzi, siada obok niej i każe krzyczeć: Chcę żyć! Głośniej! – mówi. Nie słyszę! Za trzecim razem dopiero jest wystarczająco głośno. Będziemy Cię leczyć – mówi. Opis w dokumentach: ze względu na bardzo młody wiek pacjentki podejmujemy zabiegi medyczne… Sformułowanie młody wiek w pięćdziesiątym roku życia – to nie lada galanteria. Wiemy, że nie ma możliwości wyleczenia, ale można robić wszystko, żeby przedłużyć życie i poprawić komfort życia. Lekarze biorą się za lecznie z kopyta. Przychodzą do nas jeden po drugim. I tłumaczą. Po pierwsze: sztuczny odbyt – ciach! Trzeba, bo zostawienie tego bez operacji w każdej chwili grozi perforacją jelita. Operacja. Stomia zostaje założona perfekcyjnie, a w komplecie zjawia się Anioł – fachowiec – cudowna siostra Angelika, która opatruje rankę, uczy jak się obchodzić ze sztucznym odbytem, kocha nas jak własne dzieci, choć jest młodsza. Doktor Wagner również zjawia się pod koniec dnia. Przychodzi codziennie. Dostarcza energii. Peter, nasz tłumacz, jest z nami wszędzie, panuje nad papierami, umawia kolejne wizyty i badania, kradnie wózek i wywozi Anię na miasto. Idziemy do knajpy, śmiejemy się – życie na chwilę daje się oszukać.

0m

Operacja, która dla ratowania życia na stałe modyfikuje Twoje ciało, to ogromny szok. Ania stara się być dzielna ale nie jest łatwo. Zjawiają się kolejne anioły – przychodzą do nas leczący się tu Polacy: Krzysiek, brat Judyty i Ryszard – obaj z drenami, każdy z kilkoma kroplówkami. Nie martw się – mówi do Ani Krzysiek – Ja miałem siedem operacji i żyję! Tutaj lekarze nie oddają tak łatwo pacjentów. Będziesz przechodziła chemię, ale będziesz żyła.

Jeszcze jeden obrazek mam dzisiaj w pamięci. Jest niedziela, Ania słaba po operacji.  Idziemy z Krzysztofem na Mszę św. On odprawia w koncelebrze z tutejszym kapelanem szpitalnym. Pytamy, czy można iść do chorej z Panem Jezusem. Tak – odpowiada kapelan – ale my tego nie praktykujemy, nie mam nawet w czym zanieść hostii. To nic, ja wezmę w ręce – proponuje Krzysiek – Skoro tutaj jest zwyczaj dawania Komunii św. na rękę, to można przecież w rękach zanieść komunikant choremu? Można. Idziemy na OIOM. Cześć Aniu, mamy tu jeszcze jednego Gościa dla Ciebie… Ryczymy we troje jak bobry. Pan Jezus chyba też się cieszy.

Zostajemy w Niemczech. Chcą walczyć

Proponują nam dalsze leczenie w Niemczech. Lojalnie uprzedzają, że w Polsce można zrobić to samo. Aniu, chcesz tu zostać? – pytam. To tak daleko od domu… Ale tu chcą o mnie walczyć! – zastanawia się. Liczymy pieniądze. Damy radę! Zostajemy. Wynajmujemy dom pod miastem. Na szczęście moją pracę mogę wykonywać przez telefon i na komputerze. Ania jest w trakcie zabiegu, a ja pod drzwiami wykłócam się przez telefon z kontrahentami w Polsce. Ania odpoczywa – ja piszę maile, pertraktuję ze współpracownikami, robię opłaty. Mamy dobry rok – interesy idą dobrze. Uruchamiamy wszystkie rezerwy finansowe, liczymy – na parę miesięcy nam wystarczy. Ania na przemian jest w szpitalu i w domu. Naświetlania pięć razy w tygodniu przez półtora miesiąca. Wydaje się, że jest trochę lepiej. Przywozimy z Polski wózek. Tak jest łatwiej. Wychodzimy na spacery, do knajpy. Odwiedzamy się w szpitalu z Ryśkiem i Krzysztofem. Uczą nas odwagi, determinacji, uśmiechu – pomimo wszystko. Uczą nas też pomagania tym, którzy mają gorzej.

Miewamy też gorsze dni. Kolejna operacja Krzyśka. Strach miesza się z wiarą. Udało się. Podnosi się – jego siła jest nieprawdopodobna. Wiemy skąd się bierze – Krzysiek ma Pana Boga po swojej stronie. Wierzy bezgranicznie. Pisze nawet artykuły, pomaga ludziom. Ryszard po kolejnej operacji wyjeżdża do domu. Ustalił z lekarzami, że będzie przylatywał co 3 tygodnie na chemię. Wpada na jedną noc do hotelu, od rana bierze chemię i wieczorem wraca. Spotykamy się dzień przed chemią i rozrabiamy jak smarkacze. Krzyśkowi noszę piwo do szpitala. W Niemczech to nie jest zakazane, przeciwnie, lekarz każe mu płukać nerki piwem! Jedno dziennie – zaleca – I spacery. Krzysiek zaczyna “ćwiczyć”: biega na 6 piętro i z powrotem, mało nie mdleje. Lekarz kazał spacerować! – usprawiedliwia się. Do drzwi pokoju Ci kazał spacerować! – mówię do niego.

4m

Kryzysy i Przyjaciele

Po naświetlaniach Ania dostaje chemię. Ambulatoryjnie. Uśmiechnięta pani zaprasza na fotel, pobiera krew, sprawdza, czy można podać chemię. Na tym samym fotelu podłącza kroplówkę z pompą. Relaks. Ania przysypia. Po 4-6 godzinach wracamy do domu. Jeden z preparatów dostaje w małym zbiorniczku „na drogę”. Następnego dnia jedziemy na zdjęcie pompy, ten wyjazd jest już trudniejszy. Po każdej chemii przez tydzień jest nieprzytomna. Od czwartku do czwartku. Ożywia się w weekend przed chemią. Na ten „przedchemiczny weekend” zawsze zapraszamy kogoś z Polski. W jedną sobotę przyjeżdża Waldek. Mój, a potem nasz przyjaciel od zawsze. Przywozi mamę Ani – Malinkę. Waldek to twardy chłop, ale zupełnie nie radzi sobie z odchodzeniem Ani. Wychodzą na balkon. Godzinami palą fajki, rozmawiają. Wiesz co, to nie może tak być, że Malina płacze w domu sama, a wy tu siedzicie. Ona zostanie z Wami – oznajmia. Ale jak to zorganizować – zastanawiamy się – W naszym rodzinnym domu jest przecież ciocia, staruszka, leżąca bez kontaktu, sama nie może zostać. Ja to przemyślałem – ciągnie dalej Waldek – Moja praca polega na wyjazdach, ale żona nie pracuje, a dzieci są samodzielne. Zamykamy nasze mieszkanie w bloku i przeprowadzamy się do Was, a mama zostaje z Tobą. Koniec. I tak Waldek z żoną, także Anią, zamieszkali u nas na pół roku. A do naszego domu pod Monachium co dwa tygodnie wpadają goście. Tylko najbliżsi z najbliższych. Ci, którzy zrozumieją. Najbliższa przyjaciółka jeszcze ze szkoły, także Ania. Cioteczna siostra Magda z Darkiem i Martynką. Nasz Syn Bartek z Synową Anią. Ciocia Basia z Wujkiem Jankiem. Te wizyty męczą, ale dają także siłę. Kiedy są goście, jedziemy na wycieczkę: do Monachium albo w góry. Potem Ania zabiera dziewczyny na zakupy. To co, że jest na wózku, już się przyzwyczaiła. Na chwilę może wstać, żeby coś przymierzyć. Dziewczyny są wniebowzięte – Ania się nie poddaje.

Wiedzą, że ten beztroski czas to właściwie pożegnanie, ale udają, że wszystko jest w najlepszym porządku. Takie nastawienie dobrze działa na wszystkich. Ania stara się każdego obdarować jakimś drobiazgiem. Mimo wszystko… jest nam dobrze. Jesteśmy razem.

Ta radość z gości jest tylko co drugi weekend. Gorzej jest pomiędzy nimi. Włosy wypadają coraz bardziej, przychodzi depresja. Ania jest coraz słabsza, prawie nie wstaje. Wtedy właśnie wpada Agata z Mamą. Agata to kolejny człowiek z rakiem – jedyny, który żyje do dziś, ciągle wygrywa, nie poddaje i będzie żył wiecznie. Cudna smarkula, na oko przed 30-tką, ale już z doktoratem z weterynarii. Lekarze mają z nią kłopot, bo przecież ona też jest lekarzem i to specjalistą od koni, więc duże ssaki ma w małym palcu – nie ma żartów. Terapia Agaty to zawsze kompromis pomiędzy wiedzą lekarzy i jej. Bierzesz opium? – pyta Anię – Świetnie działa, na konie też. Co się martwisz, ja jak miałam operację to przez 6 tygodni leżałam z otwartą jamą brzuszną. Coś mi spaprali i nie chciało się goić, ale już jest ok. Jej opowieści brzmią jak bajki o żelaznym wilku. Ale jak pokazuje nam brzuch z niezliczoną ilością blizn pooperacyjnych, miękniemy. Jak ty dziewczyno dałaś radę? Skąd tyle siły? – pyta Ania. Słuchaj,  obetnij się na łyso, jak skończysz chemię to Ci odrosną, wiesz jak super będziesz wyglądała z jeżykiem? Tak młodo, a gębę masz teraz szczupłą – super będzie! I każ sobie zrobić dwie peruki, tutaj dofinansowują dwie, jest taka specjalna pracownia, pokażę Ci – kontynuuje – Zrób sobie jedną czarną i jedną platynową, nigdy byś się pewnie nie odważyła, ale co Ci szkodzi? Ani błyszczą oczy, jest doładowana. Trajlują we trzy, razem z mamą Agaty, przez kilka godzin. Wracamy do walki.

Innego dnia na kolację wpadają Judyta z Krzyśkiem. Krzysiek jest po hipertermiach, czuje się świetnie. I wydaje się, że wszystko jest bardzo dobrze. W lipcu 2015 roku lekarze tańczą przed nami taniec zwycięstwa – Krzyś jest wolny od raka! Wszyscy się cieszą na maksa! Jedzie do przyjaciela w góry, odpocząć. Spaceruje, rozmawia. Oddycha pełną piersią. Koniec października 2015. Dzwoni Krzysiek. Wiesz – mówi – dzwonię do Ciebie, bo komuś muszę to powiedzieć – w domu jeszcze nic nie wiedzą: Wznowa! Wszystko idzie błyskawicznie, nie ma ratunku. W grudniu Krzysiek umiera. W domu, wśród rodziny w Polsce.

Kłopoty

Nasze kłopoty również zaczynają się w październiku. Naświetlania niewiele pomogły. Po badaniach lekarze ustalili, że ważniejsze jest zatrzymanie degradacji wątroby. Chemia. Po zakończeniu okazuje się, że nie zadziałała. Dziwne, bo powinna, przeciwciała to jakaś bardzo nowoczesna metoda. Ania jest bardzo słaba, ale decydujemy się na kolejną chemię. Trzy zabiegi przed świętami, trzy po Nowym Roku. Wynegocjowaliśmy trzytygodniową przerwę na święta. Jest źle. Przed Świętami wraca ból. Leki z największym trudem pomagają. Wracamy do Niemiec na Trzech Króli, ale terapii nie da się dokończyć. Operacja. Trzeba usunąć guz. Powstał wielki ropień, który hamuje działanie leków przeciwbólowych.

5m

Wyrok i przedogródek

17 stycznia odbywa się operacja. Udała się. Guz usunięty – mówi nasz ukochany doktor Wagner. Wiem, że taka informacja oznacza koniec. Potwierdza. Rozsiew nowotworowy. Milion ognisk w jamie otrzewnej. Nie wiemy jak to powiedzieć Ani. Czekam kilka dni, bo jest bardzo słaba. Ale nie da się oszukać. Mów! – prosi Ania. Mówię. Płaczemy.

Klinika nie potrafi sobie poradzić z bólem. To bardzo rozległa operacja w najbardziej unerwionym miejscu. Kilkakrotne próby odłączenia znieczulenia zewnątrzoponowego kończą się fiaskiem. Lekarze niemieccy załatwiają nam specjalistyczną klinikę Bonifratrów. Sytuacja jest od pierwszego dnia opanowana. Do tej pory myśleliśmy, że zwykły szpital Czerwonego Krzyża (Routkreuzeklinikum) w Monachium to raj. Ale teraz nie umiemy się odnaleźć. Obchód jednoosobowy. Jedna pielęgniarka na czterech pacjentów. Co Pani zrobić na śniadanie? Jajeczko na miękko? Może lody? I Colę? Kakao? Umyjemy się najpierw, czy po śniadaniu? – pytają. Pani doktor, gdzie my jesteśmy? W raju? – ja też pytam. Tak, raj to ogród Pana Boga – tłumaczy mi pani doktorNasi pacjenci tam idą, więc my tu tworzymy „przedogródek”. Ma być jak w raju. Wstawimy Panu łóżko, żeby cały czas mógł Pan być z żoną. Co drugi dzień jest tu pani harfistka, można ją zaprosić do pokoju. Gra na harfie utwory radosne albo spokojne, jak chory sobie życzy. W południe jest godzinna odprawa personelu, a potem w czasie obiadu ordynator gra na pianinie. Najczęściej Mozarta. Była Pani na spacerze?pytają. Jak? Z łóżkiem? Z pompą infuzyjną? – pytamy my. Tak. Z łóżkiem i z pompą. Przykryjemy Panią, proszę naciągnąć kaptur i jedziemy na dwór! Jest cudna pogoda. 17 lutego a w słońcu ze 12 stopni, ptaki już wiosennie ćwierkają. Ania szczęśliwa. Nie wiedziałem, że można umierać i być szczęśliwym. Można. Mama trzyma popielnicę. Ania pali papierocha, pisze z kimś smsy, patrzy na niebo i jest szczęśliwa. Pamiętaj – mówi do Ani Pani doktor – każdy dzień, to perła. Nie wiemy ile ich jest, ale staraj się nie uronić żadnej, żeby, kiedy staniesz przed Nim, twój łańcuch pereł był kompletny i wypolerowany…

To już

Pamiętaj, jak będzie koniec, masz mnie zabrać do domu – oznajmia Ania. Ustalamy z Panią doktor, że z medycznego punktu widzenia to bez sensu. Tu będzie miała najlepiej, przeprowadzimy ją bez bólu. Ale życzenie chorego jest święte. Jeśli uda się przestawić na leki doustne – wysyłamy do domu. Zdążyliśmy. Ekipa Specjal-Trans zabiera nas w poniedziałek rano i przewozi jednym ciągiem, w kilkanaście godzin do Polski. Dziękujemy! Po drodze Ania szczęśliwa, że wreszcie p. Grażynka z nią rozmawia po polsku. Te rozmowy w podróży to jej ostatnie słowa. W drzwiach do domu obdarzyła nas jeszcze najpiękniejszym uśmiechem. Już bez słów żegnała się z najbliższymi, spojrzeniem, dotknięciem ręki. Te ostatnie dni bardzo cierpiała. W czwartek czuwał z nami przy Ani pan doktor z hospicjum. Wieczorem odwieźliśmy Ją do szpitala. Po silnych lekach przeciwbólowych była spokojna. Czuwaliśmy. Przyszedł nasz przyjaciel, ksiądz Grzegorz i kuzyn Staś z rodziną. Zmówiliśmy wszystkie modlitwy. Goście i rodzina wyszli. Zostałem ja z Synową, a Ania wyraźnie na coś czekała. Zmarła tuż po północy, w piątek. Może miał to być dzień Bożej Męki? A może to przypadek?

W zapiskach Ani znalazł się taki wiersz:

„Znalazłeś mnie w tłumie

zagubionych szukających

lepszego świata.

Ciemną nocą przyplątałam się

do starego domu,

który nie chciał się poddać

i tylko trwał

i przyglądał się.

Tyle lat tkwiliśmy w różnych światach

próbując przekonać się

który lepszy.

Jedynym, które nas trzymało

to była miłość

która jak surowy strażnik pilnowała,

żebyśmy nie oddalili się od siebie

zbyt daleko.

Miłość i Ty, to szczęście,

którego nigdy się nie spodziewałam.

Myślałam, że pójdę przez życie sama.

A Ty i Ona jesteście przy mnie.

I chcę, żeby tak było do końca.

Twoje spojrzenie jest ze mną tyle lat

cały czas takie samo.

Mrok na Twojej twarzy

zmieniał się na mój widok.

Ty wiesz, że czasem trzeba umieć powiedzieć

przepraszam.

Kwiaty były zawsze z nami

bo na ich widok cieszyłam się

jak dziecko.

Miły mój to takie trudne

co nam się przytrafiło.

Módlmy się, żeby nam odpuszczono.

Tych kilka lat chcę być z Tobą

jeszcze bliżej

by już nic nie przeoczyć

i trwać.”

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę