Nasze projekty

Oni to My

Prawdziwą i rzeczywiście odmieniającą świat akcję podejmiemy dopiero, gdy dotrze do nas, że „oni“ to „my“. Co z tego, że mówimy innym językiem? Czy nie mieszka w nas ten sam Bóg, który stworzył nas wszystkich?

Reklama

Kiedy patrzę, jak uważający się za muzułmanów, psychopatyczni zbrodniarze z Państwa Islamskiego, w Syrii czy w Iraku obcinają głowy małym dzieciom, by zatknąć je na palach, krzyżują niewiernych mężczyzn, a kobietom podrzynają gardła, w instynktownym odruchu mam ochotę zrobić to, co chciałaby pewnie zrobić większość pozostających przy zdrowych zmysłach ludzi: wysłać tam wojsko, zaangażować okręty, samoloty i pociski, i wreszcie unieszkodliwić tych kretynów, nawet jeśli miałoby się to skończyć ich śmiercią.

 

Nie wiem, czy uchował się jeszcze w Polsce ktoś, kto nadal (co było normą dziesięć, czy dwadzieścia lat temu) pojęcie prześladowania chrześcijan kojarzy wyłącznie z Neronem, albo z pierwszymi wyprawami chrześcijańskich misjonarzy do Azji. Dziś o tym, że nasi bracia, są codziennie zabijani tylko dlatego, że nie chcą wyrzec się Jezusa, mówi się coraz częściej. I dobrze, że się mówi. Tylko – co z tego?

Reklama

 

Oni to My

Czy na wieść o tym, że jakieś świry masowo mordują naszych braci nie reagujemy przypadkiem tak, jak na kolejną, codziennie obecną w dzienniku informację, o tym że pijany ojciec zabił dziecko, albo sąsiad spalił sąsiada? Czy nie myślimy: „Matko Jedyna! Co to za chory świat! Przecież gdybym dopadł takiego drania w swoje ręce…“ etc., a piętnaście minut później głowę mamy już zupełnie w innym miejscu, oburzenie zostało wyparte przez kolejne emocje. Jasne, zwiększył się stan naszej wiedzy o tym, do czego zdolny jest człowiek, takie newsy wymuszają na nas uzupełnienie wiedzy z geopolityki albo po prostu geografii. Ja nadal pytam jednak: i co z tego? Czym różni się okrzyk: Popatrzcie jak dziś prześladują chrześcijan!, od akcji pomocowych Boba Geldofa, którego w Afryce bardzo nie lubią nie za to, że próbuje jej pomóc, ale za to, jak to robi?

Reklama

 

On otwarcie mówi o tym, że te akcje mają wywołać emocje, a emocje mają spowodować sięgnięcie do portfela. Nie za bardzo obchodzi go Afryka jako taka, nie próbuje zrozumieć jej kultury, wgryźć się w jej problemy, sprawdzić gdzie i jaka pomoc rzeczywiście najbardziej by się przydała, jak niszczyć przyczynę a nie skutek – nie, on zobaczył w TV, że parę tysięcy ludzi zmarło na ebolę, skrzyknął więc paru kolegów i namawiają ludzi, by razem rzucili parę groszy biednym Murzynkom, którzy nawet nie wiedzą, że było Boże Narodzenie.

 

Reklama

Bogaty, bezpieczny świat rzuca jałmużnę biedakom. Oba światy pozostają tam, gdzie były. Przecięte nieprzekraczalną granicą, którą nie jest wyłącznie Morze Śródziemne. Ta granica jest w każdym z nas, a najwyraźniej zaobserwować ją można chyba podczas Wigilii. Dać biedakom paczkę makaronu, oleju, kupić jakiś drobiazg – super (bo to naprawdę jest super). Ale rzeczywiście przyjąć na rodzinnej kolacji bezdomnego, by raz w życiu miał Wigilię prawdziwą, wieczorem, a nie charytatywną, dla takich jak on, trzy dni przed Świętami – szczerze: kto z nas by się na to odważył?

 

Oni to My

My jesteśmy tu, tam są oni. I nic się na tym świecie nie zmieni na dobre (ani w Afryce, ani w Syrii czy Iraku), dopóki to „oni“ nie zniknie na dobre ze składu narzędzi, którymi opisujemy świat. Prawdziwą i rzeczywiście odmieniającą świat akcję podejmiemy dopiero, gdy dotrze do nas, że „oni“ to „my“, tylko trochę dalej, w trudniejszych warunkach, w zupełnie innej kulturze. Co z tego, że mówimy innym językiem i mamy inny kolor skóry? Czy nie mieszka w nas ten sam Bóg, który stworzył nas wszystkich? Co z tego, że chrześcijanie z Syrii, czy Iraku nie są członkami Kościoła Katolickiego? Ich dziadowie wierzyli przecież w Chrystusa, podczas gdy nasi latali do świętych gajów i palili masło na cześć Lelum Polelum i Swarożyca!

 

Żyjemy w świecie, w którym o żadnej z wojen nie można już powiedzieć, że nie jest nasza. To co dzieje się dziś z chrześcijanami na Bliskim Wschodzie (ale i w niektórych rejonach Indiach, ale i w niektórych zakątkach Afryki, jak np. w północnej Nigerii), to nie tragedia, dana nam ku przestrodze. To wezwanie do bardzo konkretnego działania. To podpalanie mojego, a nie ich domu. Nie mogę więc tylko krzyczeć, że się pali. Mam gasić!

 

Co robić?

 

1. Przestać się gapić, a zacząć się modlić.

 

Mój wzrok nie uzdrawia świata, tym bardziej jeśli ten świat oglądam na ekranie telewizora albo komputera. Modlić się krótko, ale często, tak by weszło nam to w nawyk. Poprosić Pana, by moja modlitwa każdego dnia dodała sił, otuchy, nadziei jednej osobie, której nie znam, ale którą On zna, bo jest jego ukochanym dzieckiem, a moją siostrą albo moim bratem. Którego jakiś świr będzie być może dziś chciał zamordować. Być z Bogiem, który tysiące razy przeżywa dziś Golgotę: patrzy na to, jak ktoś krzyżuje Jego dziecko. A gdyby tak zaczerpnąć ze starej tradycji odmawiania modlitw o ściśle określonych porach dniach (np. Anioł Pański o 12) i zorganizować modlitewnego flashmoba? Namówić ludzi, by modlili się w intencji ocalenia naszych braci codziennie, przez minutę, dajmy na to w południe? Gdyby takie zobowiązanie modlitewne podjął każdy, może udałoby się zrobić coś z pozoru niemożliwego: dobra wola milionów ludzi sparaliżowałaby złą wolę tysięcy opętanych, którzy na części Bożej ziemi urządzili piekło w dosłownym znaczeniu.

 

Oni to My

2. Zacząć działać

 

Pan Bóg ma na tej ziemi przecież tylko nasze ręce i może chce żebyśmy to my byli kurierami, którzy zaniosą naszym braciom to dobro, które wymodlili dla nich inni. Znów – wystarczy zmienić sobie konstrukt, jakiego używamy do myślenia o tej sytuacji: zabijają nie „ich“, zabijają moją najbliższą rodzinę.

 

A gdyby tak parafia, wspólnota, grupa sąsiadów (zakładająca np. stowarzyszenie, by mieć jakąś osobowość prawną) nawiązała kontakt (via Kościół w Potrzebie albo via polscy misjonarze albo via Internet) z lokalną wspólnotą Kościoła w Syrii albo Iraku? I spróbowała pomóc jednej rodzinie. Zaczynając od zbiórki finansowej, by ci ludzie mogli się ratować na miejscu, po – jeśli będzie trzeba – zorganizowanie im ewakuacji i wsparcia w Polsce.

 

Uwaga: nie ma przy tym co popełniać stałego błędu ludzi ogarniętych dobrym zapałem, trzeba pamiętać, że to co powinniśmy zrobić, to służyć tym ludziom, a nie ich zbawić (tę różnicę dobrze widać w języku angielskim: to serve, not to save). Nie ma co od początku opisywać idei, niekończących się debat, w którym miejscu zacząć, organizować wielkiego ruchu, wielkich akcji. Na razie pomóc jednej, poznanej z imienia i nazwiska rodzinie. I zobaczyć czego nas to nauczy i czy (i w jakiej skali) będziemy w stanie tak pomagać dalej. Że to wymaga zachodu? No jasne, że wymaga. Krzyczeć przed telewizorem: zabić islamistów jest łatwiej, niż załatwić formalności dla uchodźcy, dać mu dom i pracę, namówić swoje dzieci by pomogły dzieciom naszych sióstr z Syrii, ale to norma: robienie dobra jest zawsze dużo trudniejsze niż piętnowanie zła.

3. Uświadomić sobie wreszcie, że czasy, gdy można było powtarzać nasza chata z kraja minęły bezpowrotnie.

 

Polacy mają dziś ogromny wpływ na losy świata, tyle że nie chcą i nie potrafią korzystać z szans, jakie im dano. Proszę zwrócić uwagę: mamy kilkudziesięciu przedstawicieli w Parlamencie Europejskim, każdy z nich może próbować wpływać na postawę jednego z największych graczy na światowej scenie: Unii Europejskiej. Tymczasem wybory do Europarlamentu to u nas od początku wyłącznie mało istotne prawybory przed tymi, które są dla nas najważniejsze, którymi żyjemy i oddychamy, które przeżywamy codziennie patrząc na kolejne sondaże, pokazujące jaki dziś byłby skład w grupie krzykaczy z Wiejskiej.

 

Jasne, że w Polsce jest dziś wiele ważnych kłopotów, i w służbie zdrowia i w górnictwie. Dlaczego jednak ci ludzie, którzy świata poza nimi nie widzą, nie widzą również, że ich dzieci oraz wnuki będą za chwilę miały na głowie problemy takie, przy których zamknięta przez tydzień przychodnia na osiedlu to pikuś? Przecież z pewnością już chodzą po tym świecie ludzie, którzy za kilkanaście, maksymalnie kilkadziesiąt lat, zjadą do Polski za chlebem, za pracą, w poszukiwaniu domu, uciekając od coraz bardziej rozszalałego klimatu?

 

Jak poradzimy sobie z imigracją? Jak poradzimy sobie z terroryzmem, który prędzej czy później i do nas zawita? Przecież Francja czy Holandia to Polska, tyle że za max dwadzieścia lat!

 

Oni to My

Ja nie mam w ręku żadnych narzędzi, które pozwoliłby mi zmieść z powierzchni ziemi szatański pseudokalifat. Poza jednym: telefonem do mojego europosła. I kartką wyborczą, która pozwoli mi zweryfikować jego obietnice. To, co sądzi o dopłatach dla polskich rolników, jest dla mnie niezwykle interesujące, ale jeśli on nie miałby mi nic do powiedzenia o tym, jak widzi rozwiązanie palących problemów, takich jak działalność Państwa Islamskiego, to na co mi taki europoseł? Niech sprawdza się w Ministerstwie Rolnictwa w Warszawie, niech idzie na Wiejską. Tu wykuwa się najbliższych parę lat mojego życia. Moja starość i życie przyszłych pokoleń wykuwa się dziś w znacznej mierze w Brukseli. Co mój europoseł zrobił dla tysięcy mordowanych codziennie w Syrii czy Iraku chrześcijan? Pomyśleliście kiedyś o tym, by go o to zapytać? Przecież my mu za to płacimy bardzo konkretne pieniądze, by robił coś, czego sami nie możemy zrobić! I nie dajmy się zwieść mętnym opowieściom, że to skomplikowane i że nie wolno wychylać się przed Stany Zjednoczone. Gdyby sprawy masakr rzeczywiście leżały na sercu znacznej części posłów, europejska machina wykonawcza musiałaby zareagować znacznie mocniej niż to robi dzisiaj. Jak na razie za mało jest jednak kamyków, by powstała zmiatająca ISIS z ziemi lawina.

4. Gdy już obudzę nie tylko swoje oczy, ale i duszę i ręce i moich politycznych przedstawicieli, muszę zajrzeć do swojego serca.

 

Albo – lepiej – zrobić to na początku całej tej checklisty. Muszę sprawdzić, czy w jakimś jego kącie nie lęgnie się choć zarodek (bo czytelników stacji7 nie umiem podejrzewać o więcej) jakiejś wrogości, złości, nienawiści. Czy przypadkiem ja też nie mam w sobie kartoteki ludzi, którym nie tyle życzę źle, co już nie umiem życzyć im dobrze (bo z sercem tak jest, że nie leży odłogiem – jak na tej glebie nie rośnie miłość, to na pewno wyrośnie tam coś innego, na przykład nienawiść). Bóg stworzył dobry świat, to ludzkie serca sprawiły, że dziś wygląda, jak wygląda. Dranie z ISIS obcinają ludziom głowy, czy ja swoim brakiem uważności, nerwowością, złym słowem, nie pozbawiam ich życia w inny sposób?

 

Czy nie jestem terrorystą odbierającym ludziom nadzieję? Z tego, że są na tym świecie ludzie zachowujący się gorzej ode mnie, nie wynika jeszcze, że ja zachowuję się dobrze.

 

Wiele razy pisałem już o definicji mnicha, którą dawno temu przedstawił mi pewien doświadczony zakonnik: mnich to człowiek, na którym domino zła się zatrzymuje. Który – przemocą popchnięty, by upadł – nie popycha następnego w szeregu. Kolejny krok na tej drodze to ewangelizator: pochłaniacz zła, który dodatkowo umie przerobić ciemną energię na dobro, z martwych uczynków kogoś innego, wskrzesić żywego człowieka, niczym prorok Ezechiel któremu kazano prorokować nad bezmiarem wyschniętych kości.

 

 

Ten świat nie będzie inny, jeśli wybijemy na nim wszystkich złoczyńców, bo potencjalny złoczyńca zawsze będzie w każdym z nas. Lepiej już teraz dobrze zakrzątnąć się wokół tego, by się w nas nie rozwinął. Bo może. Zawsze pozytywnie odpowiadam na pytanie, czy niewierzący może być dobrym człowiekiem, jeśli zaś chodzi o mnie wiem jedno: jestem tak słaby, że tylko Bóg może mnie od zostania całkiem realnym zbrodniarzem ocalić. To nie przesada: znaczna część znanych w historii zbrodniarzy rekrutuje się wszak zwykle z  tzw. całkiem porządnych obywateli.

 

Reklama

Dołącz do naszych darczyńców. Wesprzyj nas!

Najciekawsze artykuły

co tydzień w Twojej skrzynce mailowej

Raz w tygodniu otrzymasz przegląd najważniejszych artykułów ze Stacji7

SKLEP DOBROCI

Reklama

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ

PRZECZYTAJ RÓWNIEŻ
WIARA I MODLITWA
Wspieraj nas - złóż darowiznę